środa, 7 grudnia 2011

Wulkan Osorno

Celem dzisiejszego dnia (5.12) ma być: 1) sprawdzenie warunków na wulkanie Osorno - jak tam dojechać, tak żeby na wypadek jutrzejszego ewentualnego wejścia nie miotać się po okolicy tracąc cenny czas, 2) znaleźć miejsce, gdzie można wypożyczyć raki i czekan, których ze sobą nie mamy i po 3) zweryfikować, czy w ogóle jestem w stanie już chodzić z tą moją nogą, która cały czas nie funkcjonuje tak jak powinna i do której nie mam ostatnio zaufania...

Krótko mówiąc, przeznaczamy dzień na rekonesans, co skutkuje tym, że nie wstajemy zbyt wcześnie ;-) Do schroniska u podnóża wulkanu dojeżdżamy w okolicach godz. 11. Chłodny wiatr powoduje, że ubieramy windstopery. Wyciągamy kijki treckingowe i idziemy się przejść. Podchodzimy sobie najpierw po wulkanicznym pyle, potem po zleżałym śniegu, który jest na tyle miękki od świecącego słońca, że raki są tutaj do niczego nie potrzebne. Podejście idzie nam dosyć sprawnie. Idziemy wzdłuż kolejki krzesełkowej - na zboczach wulkanu jest stok narciarski. W zasadzie chcemy dojść do górnej stacji kolejki.


Póki co warunki są dosyć dobre. Śnieg jest ma tyle miękki, że cały czas dajemy radę podchodzić tylko przy wsparciu kijków trekingowych. Jedynym utrudnieniem są przetaczające się chmury, które znacząco utudniają widoczność. Jednak lekki wiatr co jakiś czas przegania chmury i co chwilę mamy szczyt wulkanu jak na dłoni. Im wyżej jesteśmy, tym mamy piękniejsze widok. Z jednej strony wulkan Calbuco, również pokryty sniegiem, z drugiej strony lśniącą w słońcu taflę jeziora Llanquihue.


Idzie mi się zaskakująco dobrze. Pomimo obaw moja lewa noga sprawnie sobie radzi, chociaż daleki jestem od formy, którą uznałbym za przyzwoitą. Jednak metr po metrze idę do góry i w głowie kołocze mi się myśl, że może warto byłoby pójść wyżej żeby chociaż sprawdzić w jakim stanie jest śnieg i czy bez raków podejście jest możliwe. Na wysokości górnej stacji kolejki, Kasia decyduje się zostać. Ja podejmuję wyzwanie i idę jeszcze z godzinę do góry. Im wyżej, tym temperatura robi się coraz niższa, co niestety przekłada się na coraz twardszy śnieg. Momentami śnieg jest zlodowaciały, a nachylenie stoku robi się coraz większe. Bez raków podejście staje się coraz trudniejsze. Poza tym przy tym nastromieniu jakiekolwiek pośliznięcie mogłoby się skończyć dłuuuugim i niekontrolowanym zjazdem do podstawy... Bez sprzętu nie ma sensu pchać się dalej, tym bardziej, że największe wystromienie jest w kopule szczytowej. Nie ma sensu podejmować ryzyka dla zdobycia szczytu. Nie jestem kolekcjonerem szczytów i mam przyjemność z samego przebywania w górach. Zawracam zatem i ostrożnie schodzę na dół. Przede mną jeszcze niejedna góra i niejeden szczyt, tak więc w sumie bez żalu przemieszczam się w dół - widoki i tak nawet z tej wysokości są fantastyczne :-)


Zrobiło się już trochę późno i wracamy na camping. Po kilku dniach musimy zorganizować pranie, zrobić zakupy i takie tam. Proza życia. Okazuje się, że na campingu nie ma pralki i co najwyżej można ręcznie sobie rzeczy wyprać... Rewelacja :-/ Jedziemy zatem najpierw po zakupy. Pierwszy sklep w wioseczce zabity dechami, drugi zamknięty i nikogo na horyzoncie nie widać, aż w końcu trafiamy do supermercado.


Nowy sklep. W środku właściciel z pomocnikiem. Kręcimy się w środku i nie możemy kilku rzeczy znaleźć. Idę w kierunku lady i mówię z uśmiechem, że muszę po słownik pójść, bo nie wiem jak po hiszpańsku nazywają się rzeczy, które potrzebujemy. W odpowiedzi facet świetnym angielkim odpowiada, że jak znamy angielskie, to nie potrzebujemy słownika. Robimy dosyć duże zakupy, kupujemy empaniady na obiad (tym razem poza wersją z wołowiną, bierzemy również wersję z kurczakiem - pycha). W pewnym momencie zadaję facetowi pytanie - jeżeli pan wszystko ma i wszystko wie, to może podpowie nam pan, gdzie tu można pranie zrobić ;-) Facet myśli i kombinuje... Tutaj to chyba nie... Może w Pto Varas mają pralnię... Ale wiecie co?! Ja mam tu dom z tyłu za sklepem! Jak chcecie, to możecie sobie zrobić pranie u mnie w domu. Szczęka mi normalnie opada. Facet nawet nie chce żadnych pieniędzy. Po załadowaniu pralki śmieje się, że teraz mamy trochę czasu i na spokojnie możemy sobie zjeść nasze empaniady :-) Czegoś takiego, to się nie spodziewaliśmy :-) w ciągu godziny gadamy sobie z nim trochę. Okazuje się, że pracował wcześniej dla amerykańskiej korporacji (stąd tak dobrze znał angielski), ale po jakimś czasie wyniósł się z Pto Montt i otworzył tutaj swój sklep. A jeszcze wcześniej objechał kawał świata jako sommelier. Rozwinęliśmy wątek dotyczący win i pokazaliśmy mu fotki z Indomity - facet na to, że w restauracji przy tej winiarni jest świetny szef kuchni, którego zna osobiście. Przy okazji rozmowy na temat jedzenia mówi nam, że jak będziemy na Chiloe, to koniecznie musimy spróbować CURANTO - lokalnej potrawy z owocami morza. Brzmi ciekawie. Kasia wyciąga karteczkę, na której spisuje ważne informacje i poniżej notatki o La Gatita wpisuje Curanto. Na to facet wykrzykuje - La Gatita! W Con-Con? My na to, że tak - super jedzenie tam mają. A on na to - wiem, wiem - dużo lepsze niż w restauracji w winiarni Indomita! Jaki ten świat jest mały. Mamy wrażenie, że restauracyjka rybna z Con-Con jest znana w całym Chile ;-)

W świetnych humorach wracamy na camping, gdzie resztę wieczoru spędzamy na plaży z poznanymi dzień wcześniej backpackerami z Niemiec. Kristi i Michael są już drugi raz w Ameryce Południowej i po raz drugi przyjechali tu na 10 miesięcy... Bardzo sympatyczna parka :-)


2 komentarze:

  1. Żebyście sobie czasem nie pomyśleli, że nie czytamy Waszego dziennika i, nie daj Boże, przestali pisać - czytam każdy wpis i czekam na kolejne. Świetnie pisane (nie wiem kiedy macie na to czas) i wciągające. Trzymajcie się i pozdrowienia. Krzysiek M. z BPH :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Krzysiek! Takie słowa od Ciebie, to dla Marcina komplement! pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń