Do Pichilemu jest w sumie kawał drogi. Krajobraz przyjemny dla oka - pagórkowaty teren, porośnięty wysuszonymi trawami.
Mijamy miejsca, gdzie nawet rosną kaktusy. Widać, że deszcz pada tu niezwykle rzadko. W tle widać Andy. Krajobraz przypomina raczej jakąś wyżynę, a nie nadmorskie tereny.
Dojeżdżamy do Pichilemu. Jednak miasteczko nie wygląda jak nadmorski kurort. Jeden wielki pierdolnik ;-) Camping owszem tutaj jest, ale po 1) zamknięty, a po 2) miejsce nie wygląda zachęcająco i bezpiecznie. Ostatecznie lądujemy w cabanas (takich drewnianych domkach) i znowy płacimy za nocleg jakieś absurdalne pieniądze... Szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę cenę w stosunku do jakoście. Albo tu jest tak drogo, albo płacimy potrójną stawkę dla gringos. W trzecim dniu mamy wrażenie, że w Chile tylko wino jest niestety tanie. A przed nami jeszcze Patagonia, która podobno jest najdroższym miejscem Ameryki Południowej. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie spontanicznie zmienić plan podróży i uciekać tam, gdzie taniej ;-) w sumie niezły pomysł ;-)
W nocy było potwornie zimno. Jak nie ma słońca temperatura nad morzem spada drastycznie - zimne powietrze znad Pacyfiku wychładza ląd momentalnie. Nad ranem mamy wrażenie jakbyśmy byli nad naszym lodowatym Bałtykiem gdzieś na przełomie września i października. Jednak wystarczy, że wzejdzie słońce i już robi się znowu gorąco. Czarny piasek na plaży w Pichilemu szybko akumuluje ciepło i po kilku godzinach robi się tak gorący, że trudno po nim chodzić boso. Woda w oceanie pozostaje jednak lodowata i raczej nie zachęca do kąpieli.
Rankiem dzieje się tu jednak dużo ciekawych rzeczy. Rybacy wracają z połowu ze świeżymi rybami, które szybko przepakowywane są do skrzyni i po chwili już je można kupić w sklepie przy plaży.
Świeże rybki są kuszące, tak więc podążamy za wskazówką
i przed wyjazdem z Pichilemu zachodzimy jeszcze do lokalnej knajpy na rybę w tradycyjnej już formie plata de pobres. To co widzicie poniżej to jest porcja dla jednej osoby rozdzielona na dwa talerze! Nie byliśmy w stanie wszystkiego zjeść, a całość kosztowała 6000 peset (ok. 36 pln). Na dwie osoby całkiem przyzwoicie.
Niestety fakt :( Chile nie jest tanie. Spróbujcie stołować się na mercado z lokalesami. Zawsze mają tam wydzielone miejsce na jadłodajnię. Z rana jest wszystko i to świeże. Co do kasy, to w Boliwii sobie odkujecie - to inny świat cenowy.
OdpowiedzUsuńPJ
Spoko - z cenami noclegów schodzimy już w dół i zaczynamy negocjować. Jeszcze trochę i się wyrobimy ;-) Ale powoli zaczynamy rozważać zmianę trasy na drugi miesiąc w kierunku tańszych miejsc ;-)
OdpowiedzUsuń