piątek, 9 grudnia 2011

Chiloe

Jakby się ktoś pytał, to Curanto się przyjęło i nie było żadnych sensacji żołądkowych. Najwidoczniej muszle były świeże :-) Kto wie - może się na tej wyprawie kulinarnie rozwiniemy i z jeszcze większą odwagą będziemy podchodzić do lokalnych przysmaków? ;-) W Argentynie mają taki jeden przysmak. Podobno jak zabijają byka, to żaden kawałek mięsa się nie marnuje i wszysko trafia na ruszt. Łącznie z cojones ;-) To ostatnie trafia też na ruszt w sytuacji, kiedy biednego byczka kastrują. Uczta na całego ;-)

Rankiem (7.12) kręcimy się jeszcze po Ancud.


Myśleliśmy o wycieczce na wyspy, gdzie są kolonie pingwinów, ale pani zaśpiewała nam taką kwotę, że chyba nas pomyliła z amerykańskimi turystami... Udalośmy się zatem do lokalnego muzeum. Tak, tak - poszedłem dobrowolnie do muzeum ;-) W przewodniku wypatrzyłem, że mają tu kolekcję malowideł z mitologii ludu Mapuche. Istoty na tych obrazach przypominają Awatary. Chciałem to zobaczyć na własne oczy, ale się nie udało. Niestety kolekcji już od dawna tutaj nie ma... Szkoda. Dowiedzieliśmy się jednak co nieco o historii Ancud, która trochę tłumaczy dlaczego to miasto wygląda tak jak wygląda. W 1960 było tutaj silne trzęsienie ziemi z potężną falą tsunami, które zniszczyło to miasteczko. Miasto co prawda zostało odbudowane, ale swojego blasku i uroku sprzed tej tragedii już nie odzyskało...


Kolejnym punktem naszej dzisiejszej przejażdżki jest Dalcahue. Małe miasteczko, w którym znajduje się jeden z wielu słynnych drewnianych kościołów Chiloe, wpisanych na listę zabytków Unesco. Kościół zobaczyliśmy, do księgi pamiątkowej się wpisaliśmy, a następnie udaliśmy się do lokalnego portu. Znaleźliśmy tam tawernę rybną. Taką prawdziwą, a nie jakąś turystyczną restauracyjkę polecaną przez wszystkie możliwe przewodniki. Knajpa znajduje się na końcu nabrzeża, przy którym przycumowane są kutry rybackie.


Na wejściu wita nas ogłuszająy ryk lokalnego radia i charakterystyczny zapach ryb. W jednej sali znajduje się kilka stolików, a w drugiej sklep rybny, w którym w plastikowych pojemnikach piętrzą się różnego rodzaju muszle i coś, co kształtem przypomina kałamarnicę. Śmierdzi rybą, że aż miło ;-) Tuaj ryba na pewno będzie świeża! Facet z obsługi jest trochę zaskoczony naszym widokiem, ale z uśmiechem potwierdza, że możemy tutaj zjeść. Siadamy przy jednym z dwóch stolików na tarasie. Stolik pokryty ceratą, krzesła są brudne, ale widok rewelacyjny :-) Zamawiamy rybę, pomidory i patatas fritas. Kasia podgląda w kuchni proces przygotowaczy i po powrocie mówi - Marcin! Pani obiera ziemniaki na te patatas fritas. Frytki ze świeżych ziemniaków, a nie z przemielonej odpowiednio uformowanej papki ziemniaczanej! Zgodnie z oczekiwaniami, ryba była świeżutka, a za całość zapłaciliśmy łącznie z napojami 7200 peset. Przyzwoicie :-)


Niedaleko od Dalcahue znajduje się Castro. Jest to chyba największe miasto na Chiloe, które położone jest nad zatoką Golfo de Ancud. Widac, że w ciągu doby są tu znaczące pływy, bo domy znajdujące się nad brzegiem wody postawione są na drewnianych palach. Domki są różnokolorowe, drewniane, a cołość ma taki swojski klimat. A co tam się będę rozpisywać! Lepiej obejrzeć kilka zdjęć ;-)

















Z Castro udajemy się do Cucao - maleńkiej miejscowości położonej z jednej strony nad Pacyfikiem, a z drugiej nad jeziorem Huillinco. W zasadzie to jest bardziej wioska niż miejscowość. Bez problemu znajdujemy fajny camping i wybieramy się na spacer nad ocean. Pani z campingu powiedziała nam, że do oceanu jest blisko - ze 20 min. pieszo. Po ponad 40 min. marszu zastanawiamy się, czy przypadkiem nie pomyliliśmy drogi... W końcu nad ocean docieramy :-)















Cucao jest pewnego rodzaju bazą wypadową do Parku Narodowego Chiloe, słynącego z wydm ciągnących się szerokim pasmem wzdłuż oceanu.

Wydmy w dużej części porośnięte są bujną roślinnością, wśród której dominuje gigantycznej wielkości rabarber. Lokalesi inaczej nazywają to zielsko, ale jak dla mnie to jest przerośnięty rabarbar i tyle ;-) Łodygi tej gigantycznej rośliny są podobno jadalne. Podczas spaceru (8.12) po wydmach znaleźliśmy ułamaną łodygę - zapach ma identyczny jak nasz rodzimy rabarbar :-)


Fajny ten Chiloe park, ale musimy się już zbierać. Jutro rano odstawiamy samochód i wsiadamy na prom, którym przez trzy kolejne dni będziemy płynąć przez fiordy Patagonii. Najwygodniej nam jest nocować w Ancud, ale zanim tam docieramy, odbijamy jeszcze w drodze powrotnej do Queilen. Droga na mapie oznaczona jest jako "scenic drive" - rzeczywiście ostatnich kilkanaście kilometrów to fantastyczny widok na wybrzeże Chiloe i Andy po drugiej stronie zatoki :-)


W Ancud potwierdza się teoria, że świat jest mały - przez przypadek wpadamy na campingu na poznanych kilka dni temu backpackerów z Niemiec :-) Ciekawe, gdzie na siebie jeszcze wpadniemy? ;-)

2 komentarze:

  1. Co do "cojones", to przy okazji spróbujcie "caldo de panza" - znajdziecie tam resztę od tego kompletu :)
    Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zamierzamy próbować ani jednego, ani drugiego. Przynajmniej na trzeźwo ;-)

    OdpowiedzUsuń