środa, 28 grudnia 2011

Majestatyczne ściany Torres del Paine (dzień 1)

(23.12) Stoimy już od 15 min. przed wejściem do firmy transportowej i nic się nie dzieje... Wczoraj dosyć okazyjnie kupiliśmy bilety na przejazd do Parku Narodowgo Torres del Paine i sprzedawca kilka razy powtarzał nam, że mamy być tutaj o 7.30. No to jesteśmy i poza bezdomnym psem przynoszącym w zębach kamień do zabawy nic się nie dzieje... Zastanawiamy się, czy przypadkiem cena biletów nie była jednak zbyt okazyjna... Przychodzi sprzedawca, patrzy na zegarek i mówi, że autobus będzie za 10, może za 20 minut. "Mañana?" - pytam się wymownie gościa. "Si - mañana" - uśmiechem odpowiada tamten i znika z pola widzenia. Autobus jednak w końcu przyjeżdża, ładujemy się z naszymi gratami do środka i jedziemy. Na wjeździe do Parku Narodowego widzimy spacerujące guanaco. Z zaciekawieniem przygląda się tłumowi ludzi wysypującemu się z autobusów, które przed chwilą przyjechały. Tłum ustawił się karnie w kolejkę po bilety. Tutaj, podobnie jak w Perito Moreno stosuje się segregację narodowościową. Z jedną małą różnicą - bilety są tylko 4 razy droższe dla obcokrajowców niż dla obywateli... Okazuje się, że w całej Patagonii lokalesi zdzierają z turystów ile się da, oferując w zamian żenujący serwis i jeszcze oczekują za to napiwków... Chcąc nie chcąc musimy się z tym pogodzić. Jadąc tutaj wiedzieliśmy, że Patagonia jest droga, ale nie wiedzieliśmy, że TYLKO dla obcokrajowców... Nie spodziewaliśmy się też, że nastawienie tutejszej ludności jest aż tak skomercjalizowane i odmienne chociażby od mieszkańców np. rejonu Los Lagos... No cóż... Jesteśmy w końcu na szlaku. Po naszych doświadczeniach z pogodą w okolicach El Chalten spodziewamy się 5 dni walki ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi. Pierwszy dzień wita nas totalną lampą i upałem prawie nie do zniesienia.


Po pół godzinie podjeścia już jesteśmy cali mokrzy, a to dopiero początek.


Naszym dzisiejszym celem jest Campamento Torres i Base de las Torres, które jest chyba najbardziej spektakularną częścią całego parku. Ten etap treckingu może być w zasadzie zrobiony w ciągu jednego dnia, tak więc tłok na szlaku jest niemiłosierny... W końcu docieramy do campingu. Rozstawiamy namiot i siłą woli idziemy dokończyć szlak. Kasia już ma trochę dosyć - prawie 10 km podejścia, z czego większość z wyładowanym plecakiem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że warto dojść na samą górę. Drażni mnie strasznie komercha otaczająca to miejsce, ale na punkcie widokowym jesteśmy z zaledwie garstką ludzi o tej godzinie, co pozwala na rozkoszowanie się tym widokiem. Warto było tu przyjechać i zobaczyć te ściany na własne oczy :-) Piękny widok.








Po obfitej kolacji zastanawiamy się, czy przypadkiem nie mamy za mało jedzenia na 5 dni. W rejonie El Chalten mieliśmy za dużo jedzenia, a teraz chyba nie doszacowaliśmy prowiantu. Podobno gdzieś na szlaku jest jakiś sklep. Zobaczymy. W przeciwnym razie czeka nas dzielenie batoników energetycznych na części i popijanie ich dużą ilością herbaty ;-) Wieczorem zastanawiamy się, czy nie wstać przed świtem i nie pójść ponownie na mirador (punkt widokowy), żeby zobaczyć "zapalające się" szczyty o wschodzie słońca. O 4.30 udaje mi się nawet podnieść głowę, ale widok dzikiego tłumu przygotowującego się do wymarszu odbiera mi chęć opuszczenia ciepłego śpiwora. Nie mamy ochoty uczestniczyć w spektaklu "ochów" i "achów", zachwytów w stylu "awsome", "cool" i "that was amazing"... Widzieliśmy już "zapalające się" szczyty i pewnie nie raz jeszcze będziemy mieli okazję zobaczyć w bardziej kameralnych warunkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz