sobota, 17 grudnia 2011

En el fin del mundo, czyli na końcu świata

Po przyjeździe do Ushuaia standardowa procedura - szukamy noclegu. Hostele są równie drogie co w Londynie, tak więc wsiadamy do taksówki i każemy się zawieźć na camping. La Pista del Andina Camping położony jest w bardzo przyjemnym miejscu na obrzeżach miasta z rewelacyjnym widokiem na port. Nocleg do tanich nie należy, ale za 3 noce płacimy mniej niż za jedną w hostelu. Poza tym zdecydowanie wolimy nasz namiot niż zapyziałe wnętrza czegoś, co nazywają tu hostelami ;-)


W czwartek (15.12) budzi nas słońce - to chyba taki prezent urodzinowy ;-) Kiedyś wymyśliłem sobie, że będę obchodzić urodziny na końcu świata i oto jestem tu w Ushuaia - en el fin del mundo! ;-) Urodziny, urodzinami, ale trzeba się trochę ogarnąć. Przede wszystkim musimy zorganizować pranie naszych rzeczy. Idziemy zatem do miasta do informacji turystycznej. Zaopatrzeni w mapy i niezbędne adresy idziemy do lavanderia. Wchodzimy i pierwsze co widzimy, to niebieska torba IKEA. Po chwili zarośnięty chłopak odzywa się do nas po polsku - dopiero na sobotę zrobią wam pranie... W zasadzie to nie powinniśmy się dziwić - przecież to oczywiste, że na końcu świata spotka się rodaków ;-)

Tomek zabiera nas na pokład jachtu Anna F, którym tu przypłynął z całą ekipą Ocean Freeride. Ekipa prawie w całości jest ze Śląska. Na morzach i oceanach są już od pół roku, a to dopiero połowa ich rejsu. W tej chwili odpoczywają w porcie w Ushuaia po opłynięciu Przylądka Horn (szacun chłopaki) i czekają na wymianę części załogi. Tak sobie gadamy i wspominamy, że naszym marzeniem byłoby dopłynięcie na Antarktydę. Na co Tomek (który jest kapitanem na jachcie) mówi, że jakbyśmy byli tutaj trzy dni temu, to byłaby duża szansa, bo na Selmie, która odpływała w tym kierunku były wolne miejsca... Ech... Szkoda... No ale przynajmniej na przyszłość wiemy, gdzie szukać możliwości zaokrętowania się ;-)


Kręcimy się trochę po Ushuia, zjadamy urodzinowego kraba i przyglądamy się temu końcu świata ;-) Dochodzimy do wniosku, że mają tu w zasadzie wszystko jak u nas - góry podobne do Tatr na wyciągnięcie ręki, morską wodę w kanale Beagle zimną jak w naszym Bałtyku, główną ulicę zatłoczoną jak nasze Krupówki, czy Monciak, a do tego wszystkiego port żaglowy zdominowany przez Polaków ;-)

Wieczorem wracamy na Annę F. Chłopaki organizują pożegnanie części załogi, a moje urodziny wpisują się w ogólny klimat stymulowanej wesołości. Odśpiewali mi 100 lat, napiliśmy się tego i owego. Szczegółów nie będę przytaczał ;-) Podzielę się tylko dwiema nowymi metodami picia piwa, które poznałem. Pierwsza polega na tym, że siada się przy stole z butelką (litrową) piwa i włącza się piosenkę Thunder zespołu AC/DC. Za każdym razem jak w piosence pojawi się słowo "thunder" bierzemy solidny łyk piwa. Trzeba mieć naprawdę dużą wprawę żeby dotrwać do drugiego refrenu, a końcówka jest wręcz mordercza ;-) Druga metoda wymaga technicznego wsparcia. Do specjalnej rury nalewa się pół litra piwa, a następnie trzeba bardzo szybko przełykać złoty trunek lejący się pod ciśnieniem ;-) W tej konkurencji nawet nie odważyłem się wziąć udziału ;-) Ojjj... Było wesoło - takich fajnych urodzin już dawno nie miałem :-)

















Chłopaki mają na pokładzie całą masę sprzętu do innych sportów. Jak się na horyzoncie pojawi jakiś lodowiec, to zakładają raki, biorą narty albo paralotnię i biegną do góry. Pokazali kilka filmików - wyglą to naprawdę nieźle :-) Poniżej link do ich strony internetowej.

http://www.oceanfreeride.pl/

W piątek (16.12) obudziliśmy się o świcie przed 12. Ptaki strasznie rano hałasowały i liście na drzewach głośno szumiały i strasznie pić mi się chciało... ;-) Zebraliśmy się jednak sprawnie i poszliśmy w odwiedziny do chłopaków z nadzieją, że będą mieli ochotę rozprostować żagle na wietrze. Pogoda jednak zmieniła się od wczoraj drastycznie i po pięknym słonecznym dniu zaczęło solidnie wiać. Wg Adama wiała nawet 8ka, tak więc z żeglowania nici... No trudno. Zebraliśmy się więc i poszliśmy w góry. Tutaj nie ma większego problemu z późnym wychodzeniem z dwóch powodów - góry są bardzo blisko, a poza tym o tej porze roku jasno jest prawie do 23, a w nocy przez zaledwie kilka godzin tzw oscuridad jest na tyle jasno, że w zasadzie czołówki nie są potrzebne.

Doszliśmy do Martial glacier, z którego roztacza się bardzo ładna panorama na Ushuaia i kanał Beagle. Fajne miejsce :-)





W drodze powrotnej Kasia koniecznie chciała zboczyć ze szlaku. Wcześniej słyszałem, że na szlak lepiej się nie zapuszczać, bo nie jest dobrze utrzymany, ale jak dziewczę dobrowolnie chce iść, to przecież nie będę protestował. Jak dla mnie im trudniej tym fajniej ;-) Idziemy sobie zatem przez las. Najpierw szeroką ścieżką z całą masą poprzewracanych drzew. W pewnym momencie ścieżka się robi coraz bardziej wąska i miejscami grząska. Coraz fajniej znaczy się ;-) Kasia cały czas prowadzi, ale widzę, że z coraz większym zwątpieniem. Mruczę pod nosem, że ktoś coś tam mówił, że ten szlak to najlepiej utrzymany nie jest... No i słyszę: Dlaczego mi nie powiedziałeś!?! Trzeba się było zapytać! ;-) Ale bardzo mi się Twoja decyzja o pójściu w ten dziki las podoba ;-))) Schodzimy niżej - słyszymy szum rzeki. Hmm... Ciekawe, czy da się przejść na drugą stronę. Na szczęście jest zwalone drzewo, po którym można przejść. Kasia odważnie stawia pierwsze kroki, ale drzewko zaczyna się rytmicznie bujać przy każdym kroku, trzeba więc zmianić podejście do tematu ;-)








W lesie Kasi udaje się wypatrzeć dzikie storczyki. Z pełną radością w oczach zrobiła im masę zdjęć ;-)


Widzimy jeszcze takie dziwne narośla na drzewach, które przypominają żółte truskawki.


Wystarczy zboczyć ze standardowej drogi i już za rogiem można znaleźć całą masę ciekawych rzeczy :-) Dlatego tak często lubię zbaczać z wytyczonych szlaków i iść swoją drogą.

Wieczorem wpadamy do chłopaków z wizytą. Na pokładzie pełna mobilizacja. Ekipa powoli szykuje się do wypłynięcia za kilka dni. Rano robili zakupy, teraz walczą z mocowaniem beczek na paliwo. Widać, że zadania zostały rozdane i każdy robi swoją robotę. Jednak na szklaneczkę wina i kawałek czekolady znajdzie się czas :-) Siedzimy sobie pod pokładem, a łódką zaczyna coraz mocniej bujać. Fala idzie od rufy i żaglówka pomimo tego, że stoi w porcie buja się w górę i w dół. Po dwóch godzinach uciekamy na pomost ;-) Masakra z tym bujaniem. Myślę, że kiedyś wrócę do żeglarstwa i spróbuję pływania morskiego, ale trochę się obawiam, że może to się źle skończyć dla mojego żołądka ;-) Żegnamy się z ekipą i idziemy na camp. Będziemy za Was trzymać kciuki! Wrzućcie tylko filmiki z Waszej wyprawy do netu!

Sobota (17.12) wita na nas zmienną pogodą. W miarę upływu czasu zaczyna się robić przysłowiowa "dupówa" - zimno, wieje, co chwilę pada... Tak więc w trakcie zaledwie trzech dni mieliśmy okazję zobaczyć, co oznacza zmienność pogody w tej części świata.

Zwijamy się na kawę i czekamy w knajpie na nasz lot do El Calafate. Co chwilę dostajemy e-maile o zmianie godziny odlotu. Ciekawe, czy i o której uda nam się z tego końca świata wylecieć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz