środa, 7 grudnia 2011

Przygoda różne ma oblicza

Dzisiaj (6.12) opuszczamy przesympatyczny camping w Ensenada. Żegnamy się z Kristi i Michaelem - możliwe, że spotkamy się jeszcze w Boliwii - mniej więcej w tym samym czasie co my zamierzają być w La Paz. Świat jest w końcu mały, tak więc jest szansa, że na siebie przez przypadek wpadniemy :-)

Park Narodowy Vicente Perez Rozales jest dosyć duży i w ciągu zaledwie kilku dni trudno jest wszystko zobaczyć. My przed wyjazdem chcemy jeszcze zobaczyć Saltos de Petrohue - wodospady na rzece Rio Petrohue. Dzisiaj mamy szczęście, ponieważ w tle za kaskadami widać dostojną sylwetkę wulkanu Osorno. W jednym miejscu aż nas korci żeby wskoczyć do wody i popływać, ale niestety nie można i za dużo filanców z CONAF (parkowców w zielonych mundurkach) kręci się po okolicy.









W drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę w Pto Varas, gdzie mamy obłędny widok na jezioro i wulkany :-)


Robi się jednak trochę późno i opuszczamy region Los Lagos. Zielona kraina jezior i wulkanów przypadła nam bardzo do gustu - moglibyśmy tu siedzieć nawet dwa tygodnie. Jeżeli będziecie kiedykolwiek w tej okolicy, to zatrzymajcie się tutaj chociaż na kilka dni. Przepiękny rejon :-)

Ruszamy dalej w kierunku Chiloe. Chcemy się jeszcze dzisiaj przeprawić promem na wyspę i nie wiemy ile nam to czasu zajmie. Dojeżdżamy jednak dosyć szybko do miejscowości Pargua i od razu wjeżdżamy na prom, który chwilę przed naszym przyjazdem przybił do nabrzeża. Pół godziny przeprawy przez Canal Chacao i jesteśmy już na wyspie. Zapach morskiej wody pobudził nasze żołądki i jedno jest pewne - jedziemy na chilijskie mariscos! Dojeżdżamy do Ancud i kierujemy się w kierunku Central Plaza, którego nie możemy tak naprawdę znaleźć. Wszystko wygląda tak samo i jakoś nigdzie nie ma żadnego centrum ani placu... Parkujemy przy nabrzeżu i idziemy szukać jakiejś knajpy. Wszytko jednak jest albo zabite dechami albo przypomina drogie restauracje, które świecą pustkami. Znajdujemy w końcu Restaurant Kuranton.


Nazwa wskazuje, że najprawdopodobniej znajdziemy tutaj danie, o którym wspominał nasz wczorajszy dobroczyńca. Chcieliśmy iść raczej do tawerny rybnej, ale jak nie możemy niczego znaleźć to idziemy do Kuranton. Kelner przynosi nam karty. Wszystko napisane jest po hiszpańsku. Sekcja z mariscos i pescados jest dosyć obszerna, ale nazwy w części MARISCOS nic nam tak naprawdę nie mówią. Jest też CURANTO. Nie wiemy co to jest, ale zamawiamy jedną porcję i patatas fritas (frytki znaczy się). Nasze wcześniejsze doświadczenia z wielkością porcji wskazują, że jedna porcja na dwie osoby powinna być wystarczająca. Zamawiam jeszcze lokalne piwo i dostaję una copa de cerveza Kunstmann. Prawie jak na October fest ;-) Knajpa nawet sympatyczna. W tle leci sobie muzyka. Bardzo specyficzna - wyobraźcie sobie marynarskie pieśni śpiewane po hiszpańsku na bawarską nutę :-) W końcu kelner przynosi nasze CURANTO i trochę nam rzędną miny... Zamówiliśmy bardzo duży talerz, na którym piętrzą się muszle wszelkiego rodzaju!!!


Kasia ma niewyraźną minę, ja chyba jeszcze gorszą... Na szczęście na talerzu są również: kiełbasa, boczek, kurczak, pieczony ziemniak, jakieś kluski ziemniaczane i wywar z muszli do popicia... Coś tam do zjedzenia jest ;-) Po chwili dochodzimy do wniosku, że może warto jednak spróbować tych gumowych zawartości muszli. Wydłubuję jedno takie z czarnej muszli i nawet da się zjeść. Kasia szarpie się z dużą muszlą i tylko słyszę - Marcin, ja nie mogę tego nawet z tej muszli wyciągnąć! Dobrze, że mam Kunstmanna - piwo mnie uratuje! Kolejne wyzwanie, to biała muszla - tu zawartość jest większa niż w czarnej i jeszcze bardziej gumowata... W wersji solo nie przejdzie. Z pomocą przychodzą patatas fritas - czyli: frytka, gumowe coś, frytka i takie coś staram się przegryźć. No i szybko łyk Kunstmanna. Kasia skoncentrowała się na kurczaku. Ja walczę dalej z czarnymi muszlami. Frytka, gumowe coś, frytka i łyk Kunstmanna. Kelner! Jeszcze jedno piwo proszę! Jest nieźle. Jesteśmy już za połową talerza. Zostały praktycznie białe muszle i takie wielkie czarne, których nawet nie próbujemy otwierać... Na kolejnej białej już wymiękłem... Nie dam rady już więcej tego przełknąć... W sumie to niezły ubaw mamy, chociaż jest to pierwszy i ostatni raz kiedy zamówiliśmy CURANTO. Ufff... Wystarczy tego ;-)


Chociaż podobno curanto ma dobre działanie na człowieka ;-)


3 komentarze:

  1. Bajecznie, Marcin.
    Z niecierpliwoscia czekam na wpisy i zdjecia.
    I choc panicznie boje sie latac, to do Ameryki z checia ponownie bym wrocila.
    Trzymajcie sie cieplo! :)
    -Gienczyk.

    OdpowiedzUsuń
  2. P.S. Kunstman to po belgijsku "Artysta". Niestety wybraliscie kiepska kombinajce. Z bialym winem smakowaloby to znacznie lepiej i zarowno biale i czarne morskie wydobydla rozplynelby sie Wam u ustach. Artyste zostawcie sobie na wieczory na plazy, relaks i buen sexo. ;)
    -Gienczyk.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tam Curanto nie mam już zamiaru więcej próbować, chociaż owoce morza mogę skosztować w formie Salsa de mariscos, którą serwują w Donde Augusto na Mercado Central w Santiago :-)

    OdpowiedzUsuń