czwartek, 29 grudnia 2011

Ostatnia prosta Wariantu W (dzień 4 i 5)

(26.12) Budzimy się dosyć późno. Zmęczenie robi swoje, a poza tym jesteśmy trochę niewyspani, bo jakieś patafiany hałasowały w nocy na campie. Pewnych ludzi nie powinni wypuszczać nawet z domu... Podobne zdanie na ten temat ma Tania, sympatyczna amerykanka, która zwiedziła kawał świata. Każdy z nas ma swoją listę pseudo turystów z "ulubionych" ktajów. My po kilku kolejnych dniach spędzonych w Patagoni dodajemy do listy kolejną narodowość... Pierwsza część dzisiejszego szlaku jest bardzo łatwa i w nieco ponad 2 godziny dochodzimy do schroniska nad Lago Pehoe. Ufff... Jest minimarket! Mają tu nawet coca colę! ;-) Ceny są jednak takie, że Sztokholm przy tym to w miarę tanie miasto... Chcąc nie chcąc musimy zrobić zakupy na jeden dzień. W zasadzie można doszukać się pewnej zależności - tam gdzie są fiordy, ceny są na poziomie skandynawskim ;-) Po odpoczynku (i wypitej puszce coca coli) ruszamy na osatnią część wariantu W, która wiedzie wzdłuż Lago Grey. Jest to jezioro lodowcowe, a Glaciar Grey cały czas zasila jego wody.





Ja mam już dzisiaj niezły kryzys. Przebyte kilometry z ciężkim plecakiem na plecach powodują, że moje nogi lekko się już buntują. Poza tym mizerne zapasy żywnościowe nie dostarczają niezbędnych kalorii. Ciężko będzie dojść do Refugio Grey... Z nadzieją rozglądamy się za polanką, na której można byłoby się rozstawić na dziko. W końcu jest! Kasia znajduje wręcz idealne miejsce - osłonięte od wiatru, w miarę równe, niedaleko płynie strumień z orzeźwiającą wodą :-) Niczego więcej już dzisiaj nie potrzebujemy.


Zbieramy się wcześnie rano i idziemy do Refugio Grey postawić kropkę nad "i", a raczej znad "W". Kasia jest szęśliwa, że to koniec szlaku ;-)


Spędzamy chwilę nad zatoczką. W wodzie pływa góra lodowa i kawałki lodu, które oderwały się od lodowca.





Wieje mocno i jest dosyć zimno, a ja pomimo zmęczenia jestem bardzo zadowolony i usatysfakcjonowany. Patagonia zaspokoiła moje oczekiwania w zakresie przyrody i widoków, które zobaczyłem, chociaż mogłaby być bardziej dzika i trochę za mało guanaco widzieliśmy na szlakach. Jednak nie ma co się dziwić. Byliśmy w najbardziej obleganej części tej krainy, która nie jest już dzika od wielu lat... Prawdopodobnie wystarczyłoby pójść na szlak, który nie jest aż tak popularny wśród turystów (z których niestety tylko mała część ma jakiekolwiek pojęcie, co to jest park narodowy) i mielibyśmy większe szanse zobaczenia dzikich zwierząt. Wracamy do schroniska przy Lago Pehoe. Torres del Paine żegna nas prawdziwą patagońską pogodą - wieje od lodowca jak cholera i przy silniejszych podmuchach cieszymy się, że mamy kijki do utrzymania równowagi. Do schroniska dochodzimy w stugach deszczu. Taki przyjemny akcent na sam koniec ;-)





Do odpłynięcia katamaranu, którym musimy się przeprawić nad jezioro, mamy jeszcze trzy godziny. Rozsiadamy się więc wygodnie, ściągamy buty i wreszcie możemy odpocząć ;-) W ostatnich dniach (licząc łącznie z trekingiem w rejonie El Chalten) przeszliśmy ok. 120 km. W sumie szlaki nie były bardzo trudne, ale zmienne warunki pogodowe i targanie wszystkich naszych gratów na plecach trochę dały nam w kość.


Razem z nami na katamaran czekała grupa Koreańczyków. Najpierw chłopacy opowiadali sobie coś zawzięcie, co wyglądało tak jakby się ze sobą kłócili. Jednak salwy śmiechu utwierdziły nas w tym, że opowiadali sobie kawały. Później koleś z czapeczką Colo Colo (klubu piłkarskiego z Chile) uczył swoich ziomali jak się wymawia po hiszpańsku słowo krab. Podzielił "sentolla" na sylaby i każdy z nich próbował na głos wymówić "sien-to-zia". Chłopcy mieli ubaw, a my razem z nimi. Grupowa lekcja hiszpańskiego zakończyła się i kolesiowi Colo-Colo chyba zaczęło się nudzić. Zaczepił więc jednego gościa i mieszaniną angielskiego i hiszpańskiego chciał z nim sobie pogadać. "Skąd jesteś?" - pyta się Colo-Colo. "Z Brazylii". "Ahaa... Mówicie tam po hiszpańsku?". "Nie - po portugalsku". "Aha, czyli nie mówicie hiszpańsku?". "Nie - po portugalsku." "A gdzie mieszkasz?" "W Rio de Janeiro". "Gdzie?" - pyta się Colo Colo. "W Rio de Janeiro." "Aha..." Colo Colo próbuje wymówić trudną nazwę i za cholerę mu nie idzie. Brazylijczyk próbuje mu pomóc - "Rio like a river" "Aaa! Rio!" - krzyczy z uśmiechem Colo Colo i próbuje wymówić resztę. W końcu wydusza z siebie po hiszpańsku "Rio de enero" (co można przetłumaczyć jako "rzeka stycznia"). Brazylijczyk już nie może wytrzymać ze śmiechu, koreańscy ziomale zniknęli za rogiem, a Kasia prawie popłakała się ze śmiechu. Brazylijczyk na to "Nie enero, tylko Jeneiro". Colo Colo dał sobie w końcu spokój. Pomyślałem sobie, że jak będę kolejny na jego liście, to najpierw się przedstawię i powiem mu, że nazywam się Brzęczyszczykiewicz ;-) Naszczęście poszedł gdzieś na fajkę, a my w międzyczasie pogadaliśmy chwilę z Brazylijczykiem, który powiedział nam, że spotkał Colo Colo wczoraj. Koreańczyk zgubił się na szlaku (co uważamy za niezły wyczyn, bo szlaki są bardzo przyzwoicie oznakowane) i z przerażeniem w oczach krzyczał do Brazylijczyka "Which way to go? Which way to go?!". Ubaw z tymi kolesiami jest niezły :-) Katamaran w końcu przypłynął pomimo strasznej wichury. Zanim weszliśmy na jego pokład zobaczyliśmy niesamowity widok. Prawdziwi kosmici! No bo jak można określić ludzi, którzy przypłynęli na treking z walizkami na kółkach? ;-) Jeden z nich miał nawet duży baniak z wodą mineralną! (woda w strumieniach i jeziorach jest tak czysta, że można ją tu pić bez przegotowania...).





W drodze powrotnej przejeżdżamy koło bardziej odległej części parku narodowego. W końcu widzimy guanaco! Stoi sobie dumnie na pagórku i obserwuje przejeżdżający autobus. Po chwili widzimy kolejne i jeszcze jedno. Następnie mijamy stado - jedno, drugie, trzecie... Czyli jednak są! Tylko żeby je spotkać w dużej ilości trzeba dotrzeć do miejsc, w których nie ma turystów! :-)


Opuszczamy Torres del Paine, nad którymi kłębią się ołowiane chmury. Trochę męczyło nas słońce w ostatnich dniach, ale widoczność mieliśmy dzięki temu perfekcyjną. Włóczenie się po tych szlakach w deszczu jest pewnie koszmarem...


Jedziemy, a ja chłonę te krajobrazy i staram się zarejestrować w pamięci bezkresne przestrzenie. Zdjęcia niestety pokazują zaledwie mały wycinek tego co widzimy...

2 komentarze: