środa, 28 grudnia 2011

Uczta wigilijna, którą normalni trekkersi bojkotują (dzień 2)

Zbieramy się o ok. 10 rano. Mamy dzisiaj (24.12) do przejścia kawał drogi. Do kolejnego schroniska jest ok. 20 km. Na szczęście część drogi schodzimy w dół, ale ponownie jest niemiłosierny upał, tak więc lekko nie będzie. Tym bardziej, że na plecach mamy łącznie ok. 40 kg. Nie mieliśmy gdzie zostawić naszych rzeczy, tak więc cały nasz sprzęt i jedzenie niesiemy ze sobą. Dzisiejsza trasa prowadzi nad jeziorem Lago Nordenskjöld. Podczas zejścia udaje nam się ponownie zobaczyć guanaco, a w zasadzie jego tyłek, bo tak się bestia ustawiła w trawie;-) Spodziewaliśmy się, że tych zwierząt będzie tutaj więcej, ale może schowały sie przed upałem albo turystami? A może uciekły przed latającymi kondorami, które co jakiś czas majestatycznie krążyły w powietrzu? Niesamowite ptaki. Rozpiętość ich skrzydeł sięga do 8 metrów i nawet jak latają na dużej wysokości, to robią spore wrażenie. Niestety obiektyw z dużym zoomem został w domu, tak więc pozostało nam podziwianie ich szybowania w powietrzu. Na dzisiejszym szlaku obecni są tylko ci, którzy robią pełną wersję trasy albo tzw. wariant W (który my robimy). Dzięki temu ludzi jest dużo mniej niż wczoraj, a szlak miejscami jest trochę zarośnięty. Przy tym upale i z naszymi plecakami jest ciężko, ale piękne widoki wynagradzają nam trud.


Miejscami trzeba się też przeprawiać przez płynące potoki - dla niektórych jest to prawdziwa patagońska przygoda ;-)


W dalszej części szlaku pani uwieczniona przez przypadek na powyższym zdjęciu potknęła się, upadła na kolana, po czym rzuciła swoimi kijkami i z dezaprobatą w głosie rzekła do swojego partnera: "I f...ing hate this place!" (w wolnym tłumaczeniu: "Nie przepadam za tym miejscem"). Partner próbował ratować sytuację, jednak w odpowiedzi usłyszał histeryczne: "Don't f...ing talk to me like that!" (czyli: "Nie podoba mi się kochanie, jak mówisz do mnie w ten sposób"). Jak więc widać dla niektórych jest to raczej Torres del Pain, a nie Paine ;-) Patagonię można kochać albo nienawidzieć. Nam bliżej do tej pierwszej grupy, chociaż miejce to w pełni podbiłoby nasze serca, gdyby było bardziej dzikie.








Na camping Los Cuernos przychodzimy ok. 18. Jest to prywatny obiekt, gdzie za nocleg trzeba zapłacić i to niemało. Nie mamy już siły iść kolejnych 2-3 godzin, tak więc zostajemy. Dzisiaj jest Wigilia i w schronisku nawet szykują jakąś kolację. Przygotowania wyglądają jednak dziwnie podejrzanie i w końcu dochodzimy do wniosku, że za 80 dolarów, które musielibyśmy zapłacić, możemy pójść na trzy obiady do całkiem przyzwoitych restauracyjek po powrocie z treckingu. Mieliśmy nosa. Okazało się, że właściciele schroniska zwietrzyli interes i skasowali ludzi sporo pieniędzy za zwykłą kolację, która trwała raptem godzinę. Chętnych było tylu, że musieli ich podzielić na trzy grupy. Uczestnicy "imprezy" wychodzili z niej z lekkim niesmakiem. Część z osób, które spotkaliśmy miała podobne odczucia jak my i też zbojkotowała tą namiastkę Wigilii. My zrobiliśmy sobie z naszych małych zapasów niezłą ucztę i delektując się pięknym krajobrazem spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór :-)





Chociaż trochę nam brakowało wigilijnych przysmaków - mi pierogów, a Kasi pasztecików z kapustą i grzybami (Kasia podejrzewa, że większość i tak została zjedzona przez jej brata) ;-) Drogie Mamy - po powrocie będziecie musiały nam przygotować co najmniej jedną porcję tych smakołyków! ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz