poniedziałek, 12 grudnia 2011

Where the hell is this f...ing glacier?

Budzę się, otwieram oko... Ufff... Nie buja... Silniki promu pracują miarowo... Na śniadaniu jajecznica i bułki z szynką smakują wyśmienicie. Jeszcze tylko kawa i już jest dobrze. Steve i Ken są jacyś niewyraźni, ale oboje tłumaczą się, że mają kaca po wczorajszym siedzeniu w knajpie. Akurat... ;-)

Trzeci dzień rejsu jest chyba najciekawszy. Na początku mijamy zatopiony wrak statku, który straszy swoim zardzewiałym szkieletem pozostawionym na środku kanału, którym płyniemy. W momencie gdy mijamy wrak, kapitan naszego promu kilka razy daje sygnał - mocne dźwięki podrywają z zatopionego statku setki ptaków, przez co widok jest jeszcze bardziej upiorny...






Po południu dopływamy do Puerto Eden - maleńkiej osady, zamieszkałej przez nieco ponad 100 osób, które żyją tutaj z dala od cywilizacji. Jedynym kontaktem ze światem dla tych ludzi jest prom, który co kilka dni przepływa tą trasą.


Wycieczka jest oczywiście fakultatywna - za zejście trzeba oddzielnie zapłacić, ale po wczorajszym bujaniu możliwość spędzenia chwili na stałym lądzie jest bezcenna ;-) Poza tym jest to okazja do zobaczenia miejscowości zamieszkałej przez rdzennych mieszkańców tych terenów. Przed zejściem, ubierają nas w pomarańczowe kapoki, w których czujemy się trochę jak pingwiny ;-)








Miejscowość jest naprawdę mała. Kilkadziesiąt kolorowych domków rozrzuconych na wybrzeżu. Udaje nam się chwilę porozmawiać naszym łamanym hiszpańskim z lokalesem - ma na imię Raul, urodził się w tej miejscowości i z dumą podkreśla, że jest Indigena (rdzennym mieszkańcem). My mu na to mówimy, że my też jesteśmy Indigenas tyle, że z Polski ;-) Aaa - Polska... To daleko... Macie taką białą skórę. Śmiejemy się, że jesteśmy blancisimos ;-)


Spacerujemy sobie po wiosce. Najchętniej zostalibyśmy tutaj kilka godzin, żeby się trochę pokręcić po okolicy i lepiej poczuć tutejszy klimat. Teraz jest tutaj lato, a my chodzimy w czapkach, puchówkach i kurtkach przeciwdeszczowych. Widać, że warunki do życia są ciężkie.
Ludzie zajmują się tutaj rybołóstwem.


Jak przypływa prom, to jest to pewnego rodzaju święto. Przyjeżdżają turyści, których trzeba przetransportować łodziami na ląd (ciekawe swoją drogą jaką część pieniędzy, które zapłaciliśmy trafiła do tych ludzi), część z tych turystów może kupi jakieś pamiątki... Jednak najważniejsza jest chyba dostawa rzeczy, które są tym ludziom potrzebne.


W jedną stronę idą worki z ziemniakami i innymi towarami, a w drugą stronę ryby... I tak biznes się kręci. Gościu, który kręci tym biznesem ma wypasioną chatę na uboczu wioski... Pozostali mieszkańcy mają jednak dzięki temu pracę i nie muszą uciekać do miasta.

Miejscowość jest mała i raczej biedna, ale ma swój urok. Ciekawe jest to, że ludzie malują swoje domki w jaskrawe kolory.


Może te kolory są im potrzebne. Nawet latem jest tutaj mało słońca - ciężkie, ołowiane chmury zatrzymują się na pobliskich górach, a w koło stalowy kolor morskiej wody... Przed wypłynięciem kupuję jeszcze od małej dziewczynki muszlę, która w środku ma kolorowy rysunek. Nie wiem, czy ta muszla przetrwa do końca naszej wyprawy, tak więc na wszelki wypadek robię jej zdjęcie.


Po powrocie na pokład ucinamy sobie z Kenem pogawędkę. Po chwili dołącza do nas Kasia i Steve. Zapowiada się powtórka z wczorajszego popołudnia ;-)

Kolejnym celem naszego rejsu jest lodowiec Pio XI, który wpada bezpośrednio do wody. W zasadzie jest to odnoga potrzężnego lodowca, pokrywającego góry w Patagonii, którego łączna długość wynosi ponad 370 km (!). Ciekawe jest to, że w kilku miejscach jest to lodowiec, który cały czas przyrasta. Pio XI jest jednym z takich miejsc.

Nie wiemy dokładnie kiedy dopłyniemy do lodowca, ale twardo stoimy na przodzie promu, który płynie dosyć wąskim gardłem fiordu. Może za tym zakrętem będzie lodowiec? Niee... Jeszcze nie... Może za następnym? Niee... W ramach rewanżu za wczorajsze wino, przynosimy ostatnią butelkę z naszej małej kolekcji zebranej podczas wycieczek po winnicach. Mija kolejna godzina, a lodowca jak nie było tak nie ma ;-) Zimno robi się jak cholera, ale my trwamy na stanowiskach. Co prawda schowaliśmy się za burtą, ale humory nam dopisują.


Trzeba przyznać, że dominuje angielska wersja abstrakcyjnego dowcipu w wykonaniu kanadyjsko-australijsko-polskim ;-) Where the hell is this f..king glacier?!?





W końcu jest! Coś tam widać na horyzoncie! Mija kolejna godzina, a my ciągle jesteśmy daleko ;-)


Z każdą minutą jesteśmy coraz bliżej.


Lodowiec jest potężny. Szerokim jęzorem wpada do wody...








Różnica temperatur i ciśnienia pomiędzy lodem a wodą powoduje, że od strony lodowca wieje bardzo silnie. Jest potwornie zimno, ale wytrwaliśmy do końca ;-)

1 komentarz: