czwartek, 22 grudnia 2011

Nasza pierwsza parilla w Argentynie

Wylecieć z Ushuia nam się udało, ale w trakcie dnia mieliśmy niezły ubaw z komunikatów, które otrzymywaliśmy od Argentinian Aerolineas. W sobotę rano otrzymałem maila, że wylot pierwotnie planowany na 19.47 został przesunięty na 22. Trochę mnie to zmartwiło, ponieważ nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu w El Calafate i tułanie się po nocy w mieście, którego się nie zna nie jest najlepszym pomysłem. Niecałe pół godziny po tym mailu dostałem kolejnego, że wylot będzie o 21.20. W trakcie dnia otrzymałem kolejną wiadomość, że jednak wylatujemy wcześniej niż planowo - o 19.20. Obawiając się, że wylot może być jeszcze wcześniej pojechaliśmy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem ;-)

Lotnisko w Ushuaia jest nowym i całkiem ładnym obiektem, ale panuje na nim chaos informacyjny - albo nikt nic nie wie, albo podają sprzeczne informacje. Jak już przeszliśmy przez odprawę, to z uśmiechem na twarzy obserwowaliśmy miotających się po terminalu ludzi, którzy próbowali się czegoś dowiedzieć. My przyjęliśmy założenie, że jakby co, to nas wywołają, jak pewnego Chińczyka, którego usilnie poszukiwali przez megafon ;-)

Samolot w końcu odleciał. Żegnamy się zatem z Ushuaia i z mrocznego, tonącego w strugach deszczu końca świata w ciągu zaledwie godziny lotu przemieszczamy się do słonecznego (dzisiaj) El Calafate. Tak na marginesie - koszt przelotu jest niewiele wyższy niż koszt biletów autobusów pomiedzy Ushuaia a El Calafate, a czas samej podróży autobusem pomiędzy tymi miejscami to ok 20 godzin. Tak więc lepiej przelecieć ten dystans (blisko 1 tys. kilometrów).


W El Calafate szybko znajdujemy camping (El Ovejero), który nie dość, że ma przyzwoitą cenę (25 pesos, czyli ok 20 pln), to jeszcze przy każdym miejscu dla namiotu ma murowanego grila, zwanego tutaj parilla. Wkoło roznoszą się smakowite zapachy, a ja już od kilku dni (a w zasadzie od pobytu na Chiloe) mam ochotę na grilowane mięso. Jest już późno, ale biegnę do miasta z nadzieję, że znajdę otwarty sklep. Mam szczęście - sklep jet otwarty do 22.30 :-) Kupuję porcję argentyńskiej wołowiny w sam raz dla dwóch osób, jakieś przyprawy, bułki, musztardę i czerwone wino :-) Rozpalamy grila i otwieramy butelkę. Ale wieczór! Nasza pierwsza parilla w Argentynie. Coraz bardziej zaczyna nam się w tej Argentynie podobać. Nie dość, że dużo łatwiej się tu dogadać z lokalesami niż w Chile, to jeszcze grila na campingu można zrobić ;-)

Mięsko skwierczy sobie na ruszcie, zapachy roznoszą się smakowite, a wino wybrane na dzisiejszy wieczór jest wyborne. Na wszelki wypadek sprawdzam, czy kupiona musztarda jest rzeczywiście musztardą. Biorę pieczoną na ruszcie bułkę, nakładam musztardę... Hmm... Rewelacja. Do pieczonej wołowiny będzie pasować idealnie. Z pobliskiej knajpy dochodzi do nas muzyka grana na żywo. Co jakiś czas muzycy grają tango... Ale fajny wieczór mamy :-)


Mięsko już wygląda dobrze, tak więc próbujemy. Porcja ląduje na talerzu. Wbijam widelec, biorę nóż i zaczynam kroić. Kroję, kroję i kroję... Mięsko smakowicie pachnie, aż mnie w żołądku skręca... Kroję dalej... To chyba przez ten tępy turystyczny nóż. W końcu udaje mi się ukroić kawałek. Teraz z kolei żuję, żuję i żuję. Musztarda rzeczywiście do mięska pasuje, tylko trochę trudno się tą argentyńską wołowinę spożywa. Hmm... Może jeszcze trzeba wrzucić mięsko na trochę na grila? W międzyczasie delektujemy się winem i kolejną grilowaną bułką z musztardą. Po jakimś czasie robimy drugie podejście do wołowiny. Dochodzimy do wniosku, że zamiast krojenia tym tępym nożem łatwiej będzie kawałek urwać zębami.


Udaje nam się wyrać kilka kawałków z pieczeni, ale żucie tych kawałków to prawdziwy koszmar ;-) Chyba nie damy rady z tymi naszymi pieczeniami. Zostają nam grilowane bułki z musztardą i wino ;-)

Ostatecznie efekty naszej pierwszej parilli zostają rzucone kręcącemu się w pobliżu kundelkowi. Jak podawałem psu największy kawałek widziałem w jego oczach niedowierzanie połączone z wyrazem, który można byłoby odczytać jako: chyba cię stary pogięło, że mi TAKI kawałek mięsa oddajesz. Chwycił zdobycz w zęby i merdając ogonem oddalił się na bok. Po pół godzinie cały czas próbował się uporać z efektami naszego dzisiejszego grilowania, ale ostatecznie dał radę ;-) Jutro też robimy parillę! Tylko, że zamiast wołowiny kupimy kurczaka ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz