czwartek, 1 grudnia 2011

Val Paraiso, czyli jak wygląda lokalne mercado

Dzisiaj (30.11) chcemy dojechać do Pichilemu. Podobno fajna miejscowość nad Pacyfikiem, która jest mekką dla surferów. Z informacji, które udało nam się znaleźć wynika, że jest tam również camping... Brzmi ciekawie i obiecująco.

Po drodze mamy jeszcze słynne Val Paraiso. Stare miasto portowe z charakterystycznymi windami na zboczach pagórków. Jak po drodze, to po drodze. Nie jesteśmy fanami zwiedzania miast, ale może warto podjechać. Valpo okazuje się być dużym, zatłoczonym i dosyć zaniedbanym miastem.


Vina del Mar przy Valparaiso, to rzeczywiście kurort z wyższej półki. Oba miasta są od siebie oddalone zaledwie o kilka minut jazdy samochodem, jednak różnica pomiędzy nimi jest ogromna. Zabytkowe budynki w Valpo lata świetności mają już dawno za sobą. Na ulicy tłok samochodów. Wszyscy się na siebie pchają i trąbią i w zasadzie nie bardzo wiadomo ile pasów jest na drodze w jednym kierunku.


Tracimy powoli ochotę na zobaczenie tego miejsca, ale w pewnym momencie widzimy na starym budynku napis - MERCADO.


Hmmm... To wygląda jak prawdziwy lokalny rynek z owocami i warzywami. Obok TAKIEGO miejsca nie można przejechać obojętnie ;-) Parkujemy w niedozwolonym miejscu (a w d... już mamy te tutejsze przepisy drogowe - i tak nikt ich tutaj nie przestrzega) i idziemy na mercado. Bierzemy ze sobą aparat, ale mamy trochę obawy. Niestety od razu widać, że jesteśmy turystami. Dodatkowo aparat na szyi, to prawie jak wielki transparent trzymany nad głową w stylu: "Jestem chodzącym portfelem z Europy!!! Frajer gringo do skrojenia!!!".

Tak na marginesie - rzucamy się w oczy i często niestety czujemy te oczy na sobie. Przybiera to różne formy - na Kasię niektórzy faceci cmokają, co jest pewnego rodzaju formą zaczepki macho w stylu "Hej fajna lala, jak się masz?", niektórzy lokalesi nas zaczepiają z sympatią i uśmiechem (o czym m.in. niżej), a niektórzy patrzą się dosyć przenikliwie na zasadzie "Co ty tutaj frajerze robisz i ile kasy masz w kieszeniach?".

Wracając jednak do tematu. Wchodzimy na mercado. Kasia zawsze chciała pójść na taki prawdziwy rynek z mnóstwem lokalnych owoców i warzyw i z przekrzykującymi się sprzedawcami. Przez pierwsze kilka minut jesteśmy trochę spięci. Pierwszy raz jesteśmy w takim miejscu. Turystów tutaj raczej nie ma. Fotki trzaskamy trochę z ukrycia, a aparat dla niepoznaki został oklejony taśmą (żeby wyglądał mało atrakcyjnie i jak prawie popsuty badziew).











Po kilkunastu minutach czujemy się już jednak trochę swobodniej, robimy zakupy i wracamy do auta. Rozochociliśmy się trochę i po zostawieniu auta na parkingu idziemy na miasto. Pierdolnik straszny i w zasadzie wszystko wygląda jak jeden wielki targ. Na ulicy można kupić chyba wszystko. Kręcimy sie tu i tam, robimy trochę fotek. W pewnym momencie, przy stoisku z ziemniakami uśmiecha się do mnie sprzedawca i sam mówi, że mogę mu fotkę zrobić jak chcę. Robimy sobie razem spontanicze zdjęcie. Pan się pyta - skąd jesteście? Francja? Nie - z Polski jesteśmy. Soy Polaco - mówię. Polaco?! Pyta pani. Oooo - Polaco! Mi querido papa es Polaco (mój kochany papież jest Polakiem) i uśmiecha się do nas :-)


Kręcimy się tu i ówdzie. Wszędzie pełno carabinieros, czyli lokalnej policji.


Zastanawiamy się, czy wzmożone patrole nie szykują się na jakąś zadymę. Na wszelki wypadek zmywamy się w inne miejsce i idziemy na kawę. Tu mała dygresja - "kawa z mlekiem", to nie to samo co u nas. Tutaj na hasło "cafe con leche" dostaje się mleko i kawę rozpuszczalną. Trzeba uważać, co się zamawia ;-) Na szczęście udało nam się wytłumaczyć pani, co chcemy ostatycznie wypić. W drodze powrotnej naszła nas jeszcze ochota żeby coś przekąsić. Mijamy bar, w środku lokalesi coś jedzą tylko za cholerę nie wiemy jak co się nazywa. Rozwiązanie było proste - podszedłem do jednego faceta i zadałem mu z uśmiechem wprost pytanie - jak się nazywa to co jesz, bo chcę sobie kupić ta samo? Zadziałało. Jedzenie było proste, smaczne i niedrogie ;-)

W drodze powrotnej zapytałem się jeszcze faceta na stacji benzynowej o co chodzi z tą policją na ulicach i czy to jest normalne tutaj. W odpowiedzi usłyszałem, że tak, szczególnie w taki dzień jak dzisiaj, kiedy jest "fecha de pago", czyli po naszemu "Matki Boskiej Pieniężnej", co czasami kończy się wydaniem części otrzymanej pensji na zabawę i niezłą popijawę, którą trzeba później ogarnąć... Ile się człowiek przy okazji ciekawych rzeczy dowie ;-)

2 komentarze:

  1. Nie wierzę!!! Jednak okleiliście aparat taśmą ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Okleiliśmy, ale i tak momentami rzuca się w oczy...

    OdpowiedzUsuń