czwartek, 22 grudnia 2011

La musica del viento, czyli wieje w tej Patagonii jak cholera

W poniedziałek rano wstajemy dla odmiany wcześnie rano, zbieramy nasze graty i półśpiący wsiadamy do autobusu do El Chalten. Widać, że tą trasą często jeżdżą backpackerzy, bo już na wejściu widzimy karteczkę z wyraźną instrukcją, że nie można tu ściągać butów. Myślę, że jest to szczególnie istotne w przypadku trasy powrotnej z El Chalten, którą przemierzają osoby po kilkudniowych treckingach ;-)

Do El Chalten dojeżdżamy po ok. 3 godzinach. Na wjeździe do miasta autobus zatrzymuje się przed budynkiem parkowców, gdzie młody chłopak łamanym angielskim informuje nas, że jesteśmy na terenie Parku Narodowego Los Glacieros i możemy sobie tu chodzić ile chcemy, ale wszystkie śmieci mamy zabrać ze sobą, łącznie z papierem wykorzystanym w ramach czynności fizjologicznych. Jednym słowem - leave nothing else than your footprint. My generalnie staramy się zawsze stosować zasadę nie pozostawiania niczego poza odciskiem stopy (a raczej buta), tak więc podoba nam się takie podejście do przebywania w parku narodowym (tym bardziej, że nie musimy nic za to płacić). Od parkowca dostajemy też schemat tutejszej okolicy z zaznaczonymi szlakami oraz mapkę El Chalten. Myślałem, że to zarys głównych ulic, jednak jest to dokładna mapa miasta, które ma ok. 40 ulic.


W El Chalten wita nas przede wszystkim wiatr, który miota wszystkim i wszystkimi w różnych kierunkach, ale przynajmniej widzimy na dzień dobry smukłą sylwetkę Cerro Fitz Roy.


Załatwiamy bilety na powrót za 3 dni, robimy zakupy żywnościowe (dużo taniej byłoby jakbyśmy kupili co trzeba w El Calafate) i odcięci od świata (nie ma tu aktualnie ani zasięgu tel komórkowych, ani Internetu) ruszamy na szlak.


Niestety nie mamy gdzie zostawić niepotrzebnych rzeczy, tak więc wszystko targamy na plecach... Idziemy, a raczej walczymy z podmuchami wiatru, szlakiem w kierunku Lago Torre, które zasilane jest wodą z lodowca Glaciar Grande. Nad tą okolicą góruje Cerro Torre (3102 m.npm.). Góra niby nie jest wysoka, ale jest jedną z najtrudniejszych do zdobycia na świecie i udokumentowanie pierwszego wejścia na szczyt wywołało niezłą awanturę. Od momentu obejrzenia filmu Herzoga Krzyk Kamienia jestem zafascynowany tym miejscem i bardzo chciałem tu przyjechać i oto wreszcie stoję na szlaku miotany wiatrem;-) Podmuchy wiatru zmuszają nas do ubrania ciepłych rzeczy, które krótko po założeniu musimy ściągnąć, bo robi się straszna lampa - słońce świeci niemiłosiernie i momentalnie robi się gorąco. Szlak jest dosyć łatwy i gdyby nie ponad 20 kg na plecach, to pewnie byśmy go przebiegli. Mamy jednak czas, naszym dzisiejszym celem jest camping De Agostini, tak więc ciągniemy się bez pośpiechu. Pogoda oczywiście się zmienia - szybko pojawiają się chmury, z których zaczyna padać deszcz.

Docieramy do campingu, gdzie nocleg jest darmowy, ale jedynym wsparciem dla turysty jest potok z lodowatą wodą, która płynie wprost z Glaciar Grande. Jest jeszcze kibelek, ale do niego lepiej nie wchodzić ;-) Rozstawiamy się z namiotem i po chwili idziemy się przejść w kierunku Lago Torre. Cerro Torre oczywiście nie widać. Ciężkie chmury zatrzymały się na wierzchołku i jedynie tyle udało nam się zobaczyć.

Jak się mocno skupicie i rozbudzicie wyobraźnię, to zobaczycie tą górę, a raczej jej pionowe ściany, w całej swojej strzelistej okazałości ;-)


Po 15 min. siedzenia nad Lago Torre zaczęło wiać. Lodowate podmuchy i sypiący grad przegoniły nas znad jeziorka do namiotu. W nocy było tak zimno, że jedynie ściągnęliśmy buty i w całym ubraniu wskoczyliśmy do śpiworów. Rano widok na Cerro Torre był nawet gorszy niż wieczorem ;-) Chyba kupię sobie pocztówkę i wyślę ją sam do siebie na pamiątkę ;-)

Zbieramy nasze graty i ruszamy na szlak prowadzący wzdłuż Lagos Madre e Hija (jeziora Matka i Córka). Standardowo idzie się tą trasą od drugiej strony, dla nas jednak krótkie podejście nie jest straszne i powolutku idziemy z naszymi plecakami do góry. Pogoda przyjemna, świeci słonko, fajnie się idzie. Przechodzimy na drugą stronę zbocza i zostajemy przywitani lodowatymi podmuchami wiatru. Przy Lago Hija robimy krótką przerwę. Po chwili przechodzi obok nas dwójka turystów rodem z Krupówek. Dziewczynka w jeansach, buciczkach i kurteczce - zmarznięta jak cholera. Chłopak w podobnym stroju zatrzymuje się i pyta czy daleko jeszcze do Lagos Madre e Hija. W pierwszym momencie myślałem, że sobie jaja ze mnie robi, w końcu od ponad pół godziny idzie wzdłuż ich brzegów. Chłopak jednak jak najbardziej pytał na serio, to mu powiedziałem, że jest szansa, że za 30 sekund do jednego z nich dojdzie ;-) Uwielbiem takich artystów :-)

Po założeniu kolejnych warstw odzieży termicznej i windstoperów ruszyliśmy dalej.


Johny (bożek wiatru) chyba się dzisiaj nieźle wkurzył. Podmuchy wiatru robią się coraz mocniejsze, a do tego zaczyna sypać grad. Lato w pełni normalnie ;-) Dochodzimy do campingu Poincenot, który działa na takich samych zasadach co De Agostini, i rozstawiamy nasz namiot. Cerro Fitz Roy (3405 m.npm) oczywiście nie widać - cały w chmurach! Robimy zatem jedzonko - makaron z pomidorami z puszki smakuje w tych okolicznościach wyśmienicie :-) Na chwilę się przejaśnia i widzimy kawałek góry :-)


Nawet się zastanawiam, czy się nie przejść dalej, ale po pół godzinie zrywa się wiatrzysko i zaczyna sypać poziomo (!) śniegiem (!!!). Wskakujemy zatem do śpiworów i w namiocie wsłuchujemy się w muzykę wiatru. La musica del viento i śnieg uderzający w nasz namiot tworzą przyjemną, aczkolwiek zimną przedświąteczną aurę. W końcu mamy grudzień... Ale tutaj jest przecież środek lata do cholery! ;-)


Siedzimy w śpiworach aż do wieczora przysypiając co chwilę. W pewnym momencie Kasia wychodzi na zewnątrz i po chwili przez sen słyszę: "Marcin! Widać ją! Cała się odsłoniła!". "Co? Cała? O cholera! To ja lecę do góry!" - krzyczę wyskakując ze śpiwora. "Która godzina?" - pytam się zakładając buty. "Po dziewiątej". "No to mam jeszcze chwilę światła - zdążę wejść na punkt widokowy przed zmierzchem!". Chwytam jeszcze aparat, kurtkę przeciwdeszczową, czołówkę i pędzę na szlak. Widok rzeczywiście oszałamiający.





Pionowe ściany Cerro Fitz Roy i pozostałych strzelistych wież wygląda jak z innego świata. Tak jakby ktoś dokleił te skalne ściany do tego krajobrazu. Podejście na punkt widokowy ma ok 3 km, ale trzeba przejść ponad 400 m w górę. Bez plecaka to jest chwila moment ;-) W górnej części szlaku widać jeszcze pozostałości dzisiejszej śnieżycy. Tutaj jest zimno, tak więc śnieg się jeszcze nie roztopił. Na samej górze wita mnie lodowaty wiatr wiejący z taką siłą, że aż muszę się na chwilę schować za kamieniem. Dochodzę nad jezioro Lago de los Tres, robię kilka fotek i po chwili zmarznięty uciekam na dół. Przy świetle czołówki dochodzę do namiotu. Jest po 23. Udało się - zobaczyłem te pionowe ściany :-)

W środę (21.12) wita nas piękne słońce, ale jest bardzo zimno. Cerro Fitz Roy jest pięknie widoczny na miebieskim niebie :-) No cóż... Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie tutaj pogoda. ..





Zbieramy nasze rzeczy do plecaka i bez pośpiechu wracamy do El Chalten.





Wygłodniali wchodzimy do knajpy koło dworca autobusowego. Siedzą lokalesi. Ok - jak są lokalesi, to będzie dobre jedzenie. Rzeczywiście - wszystko co zamówiliśmy było świeże i bardzo smaczne. Jakbyście byli kiedyś w tej okolicy, to polecamy tą knajpę - jest na wprost dworca, obok stacji benzynowej (a właściwie dwóch dystrybutorów z paliwem) i prowadzą ją dwie sympatyczne Murzynki (widok trochę zaskakujący w Patagonii).

1 komentarz: