wtorek, 6 grudnia 2011

Niesamowite plaże nad jeziorem Puyehue

W niedzielę (4.12) nie wstajemy zbytnio wcześnie. Nic nas nie goni i zamierzamy "pobawić się" w tzw. Zwykłych Turystów ;-) Wsiadamy więc w samochód i robimy sobie przejażdżkę po okolicy. Sielsko anielsko - zielony, pagórkowaty teren, krówki się pasą. Jedziemy sobie równiutką drogą... Fajnie jest ;-) Widać, że te tereny są idealne dla rolnictwa. Jakość lokalnych produktów mamy zresztą okazję przetestować. Zatrzymujemy się przy stoisku przy drodze, gdzie pani oferuje wyroby "domowej roboty". Sery, kiełbasy, przetwory owocowe, domowy chleb, empaniadas... Bierzemy po trochu kilka produktów, za które płacimy niewygórowane pieniądze. Zajadamy się empaniadas - to takie pierogi z ciasta, wypełnione czymś w rodzaju gulaszu z wołowiny, z cebulką, oliwkami i kawałkiem jajka - pycha! Jak tak dalej pójdzie, to zamiast zrzucić kilka kilogramów przytyjemy znacząco. Ale co tam! Obok takiego jedzenia nie można przejść obojętnie ;-)
Po drodze mijamy też pola kwiatów. Siłą zmuszony jestem zawrócić, ale czego nie robi się żeby zobaczyć kobiecy uśmiech :-) Kasia łamanym hiszpańskim wyjaśnia paniom pracującym na polu, że peonie to jej ulubione kwiaty. Kobiety pomimo małej bariery językowej dogadały się szybko i w efekcie Kasia wróciła do samochodu z dwoma kwiatkami :-)






Jako "Zwykli Turyści" jedziemy do parku narodowego Puyehue, gdzie znajdują się tzw. Aguas Calientes, czyli ciepłe wody. Początkowo chcieliśmy się trochę pomoczyć w basenie, ale jak zobaczyliśmy jak to wygląda, to bardziej byliśmy skłonni wskoczyć do lodowatej wody po lewej stronie ;-)


Pogoda jest trochę lepsza niż wczoraj, ale chmury szczelnie zakrywają wyższe partie gór, tak więc nie mamy okazji zobaczyć wulkanu Puyehue, który kilka miesięcy temu uaktywnił się, wyrzucając z siebie masy popiołu wulkanicznego. Dymiło na tyle mocno, że w ruchu lotniczym pojawiły się bardzo duże utudnienia. Kierunek wiatru spowodował, że większość pyłu opadła po argentyńskiej stronie. Tutaj nie widać efektów aktywności wulkanu.

Jedziemy wzdłuż brzegów jeziora Puyehue. Widok jest fantastyczny. Z góry widać, że nad jeziorem są rozległe piaszczyste plaże z jasnym piaskiem.


Niestety jest problem żeby dojechać do samego brzegu. Wszędzie są prywatne posesje albo gęsty busz, w który trudno się wcisnąć. Z chodzeniem po buszu mam już doświadczenia z Nowej Zelandii, poza tym tutaj są te włochate pająki i cholera wie co jeszcze, tak więc nie mam zbytniej ochoty na przedzieranie się przez te chaszcze. W końcu natrafiamy jednak na normalne zejście. Jezioro wygląda obłędnie.


Linia brzegowa porośnięta jest bujną roślinnością, wśród którem dominuje bambus (!). Udaje nam się dojść do tych "piaszczystych plaż", które z każdym ruchem fal unoszą się i opadają, wydając jednocześnie szeleszczący dźwięk... To nie piasek oczywiście, tylko wulkaniczny pumeks, który w formie malutkich, jasnych kulek unosi się na wodzie. Jest to najprawdopodobniej to, co wyrzucał z siebie przed kilkoma miesiącami pobliski wulkan. Całość wygląda dosyć surrealistycznie - czarny wulkaniczny brzeg jeziora, pokryty jasnym, również wulkanicznym pumeksem. Do tego krystalicznie czysta woda...


Wracamy na nasz camping. W drodze powrotnej mamy w końcu okazję zobaczyć majestatyczną sylwetkę wulkanu Osorno. Śnieżna czapa na kopule szzytowej wygląda imponująco :-) Hmm... A jakby tak spróbować wejść na ten wulkan? Pewnie potrzebne będą raki i czekan... Może jutro uda się znaleźć miejsce, gdzie można wyporzyć niezbędny sprzęt...

2 komentarze:

  1. to zdjecie: https://picasaweb.google.com/109492862450027235133/Agroclimbing#5683051393374418082
    ...obłędnie bajeczne!

    OdpowiedzUsuń