sobota, 3 grudnia 2011

Panamericana w kierunku Puerto Montt

Opuszczamy Radal Siete Tazas. Mamy jeszcze kawał drogi do Santiago. Do 17 musimy zdać samochód i zgodnie z planem o 19 mamy wsiąść do autobusu firmy Pullmann jadącego do Puerto Montt. System wypożyczania samochodów w Chile jest tak skonstruowany, że za oddanie auta w innej lokalizacji trzeba zapłacić astronomiczną drop-off fee, która wynosi prawie tyle, co wypożyczenie auta. Tak więc bardziej nam się opłaca oddać samochód, przejechać 1000 km autobusem i wypożyczyć kolejne auto w innej lokalizacji.

Do przejechania mamy spory kawałek i już na początku drogi natrafiamy na przeszkodę prawie nie do pokonania ;-)



Dajemy jednak radę i kolejną przeszkodą jest jednokierunkowy ruch w miejsowości Molina. Kierunki ruchu oznakowane są rewelacyjnie - po chwili jadę pod prąd i dziwię się, że ci z przeciwka na mnie trąbią. Przy pomocy gestykulującego lokalesa wracam na właściwą drogę, co nie zmienia faktu, że nadal nie wiemy jak dojechać do autostrady. Otwieram więc okno i krzyczę do gościa obok - "¿¡Como llegar a Panamericana?!". Ten w odpowiedzi coś tam krzyczy - rozumiem z tego piąte przez dziesiąte, ale kierunek obieramy już dobry ;-)

W drodze do Santiago zajeżdżamy jeszcze do winnicy Casa Silva. Kiedyś mieliśmy okazję pić w Gdańsku wyśmienite białe wino z tej winnicy i odwiedzenie tej winnicy było oczywistą wręcz sprawą. Fajne miejsce, przemiła obsługa, bardzo dobre wino - wychodzimy z dwiema butelkami.



Do Santiago dojeżdżamy z zapasem czasu. Na miejscu okazuje się, że ten zapas wcale nie jest aż tak duży ;-) Oczywiście nie mamy mapy miasta, bo po co ;-) jakieś strzępki dla orientacji są w przewodniku. Jedziemy w innym kierunku, niż powinniśmy i dopiero szybka rozmowa z lokalesem uświadamia nam, że powinniśmy zawrócić ;-) W okolicach dworca centralnego nie ma gdzie zaparkować, tak więc stajemy w innym miejscu niż to, które uzgodniliśmy z firmą wynajmującą samochód. No dobra - teraz trzeba do nich zadzwonić i powiedzieć, gdzie jesteśmy. Pani po drugiej stronie słuchawki nie mówi po angielsku, tak więc w systemie "Kali pisać Kali skakać" tłumaczę co i jak. Na każdą usłyszaną z drugiej strony odpowiedź wypowiadam magiczną formułkę: "¿Puede usted repetir?" - no i po którymś powtórzonym razie dogadujemy się (przynajmniej tak mi się wydaje).

Nie mamy oczywiście kupionych biletów i nasze wewnętrzne przeczucie wzmacniane dotychczasowymi doświadczeniami podpowiada nam, że w praktyce może być inaczej niż oczekiwaliśmy. Nie czekając więc na przedstawiciela firmy Seelmann biegnę na Terminal Borja, żeby kupić bilety. Tłok niemiłosierny. Odnajduję stanowisko Pullmanna, odczekuję swoje w kolejce i dowiaduję się, że na nasz przejazd jest tylko jeden bilet wolny. Fuck! Ale nie ma co się załamywać - konkurencja jest spora, tak więc idę do kolejnego stanowiska. Ta sama historia. Jeden bilet wolny. U kolejnego przewoźnika w ogóle nie ma miejsc... W końcu podchodzę do niepozornej budki i "si - naturalmente. Tienemos billetos". Na wszelki wypadek pytam się dwa razy, czy mają dwa. Mają i to dużo taniej niż u Pullmanna.

Problem jednak w tym, że autobus odjeżdża z innego terminalu, niż ten na którym się znajdujemy. Na szczęście gościu, który odbiera od nas auto podwozi nas na dworzec. Jednocześnie daje dobrą radę - uważajcie, bo tutaj w tej okolicy, to nie jest za bardzo bezpiecznie - "hay mala gente por aqui". A my na tym dworcu ponad 2 godziny mamy czekać na nasz dyliżans... Ładujemy się więc szybko do restauracyjki koło dworca. Zapyziała na maksa, ale pełno lokalesów, tak więc jest szansa na świeże jedzenie. Zamawiamy COŚ. Dwie porcje. Nie za bardzo jednak wiemy co nam przyniosą, tak więc bierzemy do tego dwie coca cole ;-) Żarcie nawet niezłe. Najważniejsze, że mamy gdzie przesiedzieć. Kasia co prawda jest lekko przerażona widokiem karaluchów maszerujących sobie dziarsko po ścianie tuż obok jej krzesła, ale nie jest źle. Były dzisiaj mega pająki, taraz la cucaracha... Trochę za dużo jak na jeden dzień ;-)



Ładujemy się w końcu na dworzec, udaje nam się odnaleźć właściwy autobus i uffff... Rozsiadamy się wygodnie w semi-camach. W sumie warunki dużo lepsze niż w samolocie. Trochę duszno, siedzimy koło kibla, ale jedziemy Panamericaną w kierunku Puerto Montt. Widzę, że odporność Kasi jest już lekko nadwyrężona, tak więc na wszelki wypadek przebąkuję, że może następnym razem pojedziemy nad jakąś ciepłą wodę z rybkami... ;-) w ramach małego przekupstwa wyciągam z plecaka flaszkę dobrego wina i po konsumpcji wszystko rysuje się już w lepszych kolorach, tym bardziej, że za oknem przemykają nam krajobrazy wypełnione winnicami, sadami, i innymi takimi. Do tego Andy w tle... A jeszcze ciekawsze widoki przed nami :-)


No to narka - idę spać na mojej semi-camie ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz