środa, 24 września 2014

Sidemount i suchar czyli dwa w jednym


Wyjazd nad jezioro Ciecz rozbudził w nas potrzebę dalszego działania. Powrót do nurkowania dla Kasi obudził chęć rozwinięcia nowych umiejętności (szczególnie w sytuacji tak drastycznych zmian w technologii sprzętu), a dla mnie nurkowanie jest jakąś alternatywą aktywnego spędzania czasu (szczególnie w sytuacji tak drastycznego spadku formy wspinaczkowej).

Krótka konsultacja i szybka decyzja - robimy kurs sidemount w połączeniu z suchym skafandrem. Dla Kasi sidemount to nowa technika, a dla mnie potencjalne rozwiązanie na kręgosłup, który po operacji wymaga jednak specjalnej troski. No a "suchar" w polskich warunkach to podobno konieczność (no fakt... W Łagowie na 27 metrach z zimna mnie tak telepało, że aż chciało mi się hafcika wypuścić;)

Umówiliśmy się na weekend (5-7 IX) w piątek trochę teorii, a w sobotę i niedzielę nurki. Ok - spoko. Nasza percepcja kursu była raczej lightowa. "Trochę teorii w piątek" przerodziło się w kilkugodzinny maraton połączony z nurkowaniem basenowym.


Obsługa sprzętu to niezły kosmos. Dwie butle, jakieś sprzączki, baloniasty skafander. No i walka z utrzymaniem pływalności. Miało być pięknie, a tu taka wyrypa, że wyzwaniem było wyjście z basenu. Ledwo dojechaliśmy do domu, gdzie zasnąłem na siedząco ze zmęczenia.

Rano - pobudka o barbarzyńskiej porze. Półprztomni dojeżdżamy do Piechcina, gdzie na "dzień dobry" dostajemy klasyczny opierdol, że się spóźniliśmy... Klarowanie sprzętu, ubieranie i pierwsza godzina (!) za nami. No dobra idziemy do wody. Kilka ćwiczeń na platformie na kilku metrach głębokości. Cizus.. To gdzie ja mam to powietrze dodawać? Do skafandra, czy do jacketu? Nogi raz mi lecą do góry, raz do dołu. Ustabilizowanie pływalności to jakaś masakra. Góra, dół, góra, dół... A instruktor bezczelnie "wisi" sobie w miejscu. Fuck... Obraca mnie na jedną stronę.. O co chodzi?! Aaa - automat muszę zmienić, bo zaczynam mieć za dużą różnicę ciśnień w butlach... Znowu jakaś dziwna walka. Zaczyna mnie wywalać do góry. Obróciło mnie do góry nogami i w takiej szamoczącej pozycji wyciągnęło mnie na powierzchnię wody z kilku metrów. Cizus jaka masakra. Jacek wytłumaczył w czym był błąd, ale szczerze mówiąc mam już trochę dosyć tego szarpania. A to dopiero początek nurka...

Bogatszy o pierwsze doświadczenia staram się kontrolować sytuację. Sprowadza się to do płynięcia w paśmie +/- 3 metry w stosunku do poziomu głębokości, na której płynie Jacek. Kolejny raz nieuwaga, zajebisty skurcz w lewej nodze i znowu mnie wyciąga na powierzchnię... W końcu mega długie nurkowanie (ok. 100 minut) dobiega końca. Ja już mam dosyć i szczerze mówiąc jestem trochę zniechęcony niepowodzeniami. Jacek goni nas jednak po chwili odpoczynku po raz drugi do wody. Znowu jakieś ćwiczenia pod wodą. Odpinanie i przypinanie jakiegoś pieprzonego zaczepu. Badziewie ledwo można złapać, a operowanie w gumowych rękawicach nie ułatwie sprawy. Po 10 minutach mam już dosyć... Podwodna wycieczka była jednak bardziej udana. Tzn - nie wywaliło mnie już na powierzchnię... Po pierwszym dniu - totalne zniechęcenie i zmęczenie. A do tego potworny ból łydki po skurczu. Kasia trochę bardziej optymistycznie do tematu podchodzi. Widać po niej opływanie. Ja mam raptem ok. 20 nurkowań na koncie.. Nie lubię się jednak poddawać. Ibuprom, 2 tabletki magnezu, 2 herbaty z miodem i spać. Może jutro będzie lepiej.

Rano - determinacja, koncentracja i jakoś poszło. Trzecie nurkowanie było przyzwoite. Pojawił się promyczek nadzei, że może jednak ten sidemount i ten suchar da się ogarnąć ;) Tym bardziej, że pogoda była piękna i słoneczna. Widoczność w kamieniołomie całkiem dobra, a widok zalanych drzew porośniętych porostami - odlotowy. Sukces zawsze podbudowuje psyche;)
Po dwóch tygodniach chwila prawdy. Kolejne dwa nurkowania. Kolejne ćwiczenia. Poszło całkiem nieźle. Wręcz fachowo (może to zasługa przeciekającego skafandra) ;) certyfikaty nawet dostaliśmy na koniec ;)








poniedziałek, 8 września 2014

Łagów Lubuski, czyli prawie jak na Jurze

Tym razem (30/31.08.2014) zagnało nas w okolice miejscowości Łagów Lubuski, a konkretnie nad jezioro Trześniowskie zwane również jeziorem Ciecz. Skał tam co prawda nie ma, ale jest podwodna ścianka węglowa. Czyli jakiś tam związek ze wspinaczką jest ;) Poza tym zielono, malowniczo, czysta woda, ładny zamek…

No właśnie – zamek, blisko ścianka – prawie jak na Jurze ;-) Jeżeli dołączymy do tego wątek eksploratorski (wszak w tych rejonach Polski jeszcze nie byliśmy), to powód zarejestrowania tego wyjazdu na blogu jest oczywisty. Wątek wspinaczkowy przewijał się od początku naszego pobytu nad jeziorem w rozmowach z Marcinem i Beatą - kiedyś się wspinali, a teraz nurkują. Wniosek zatem taki, że co ma wisieć - nie utonie ;-)

Podczas wyjazdu dzielnie towarzyszyła nam Zośka, zbierając swoje pierwsze doświadczenia w klarowaniu sprzętu do nurkowania. Był to jej debiut w takich okolicznościach. Z tego co widać poradziła sobie z tematem równie dobrze co w skałach ;-)
 
 
 
Dwa dni nurkowania i sporo atrakcji. Najwięcej było ich na płytkiej wodzie, gdzie można było podziwiać całą kolekcję starych butelek i puszek po piwie, zatopiony rower oraz stado krasnali, które ugrzęzły na wieki w mule. No dobra – było też kilka rybek i szczupak, który wszystkich ignorował..
 
Kasia mając więcej doświadczenia w nurkowaniu jeziorowym skoncentrowała się na płytszej części jeziora, gdzie było najwięcej atrakcji (o których mowa powyżej).

 
Poza nurkowaniem przybrzeżnym było też jedno głębsze. Nie mogłem sobie odmówić zobaczenia tej słynnej podwodnej ścianki. Tym bardziej, że przed nami wybrała się tam cała ekipa.
Jak warto zobaczyć, to warto. Popłynąłem również ja. Wymagało to zejścia na 27 metrów (jak się później okazało znacząco głębiej niż mogę w ramach posiadanych uprawnień ;) Jak było? Zimno, ciemno i jeszcze automat mi na chwilę przymarzł przez co powietrze z butli schodziło ciut za szybko. Sama ścianka, to raczej nachylony stok pokryty czymś w rodzaju gliny. Oglądanie czegoś takiego to pełnowymiarowy masochizm ;-) Jedyny wniosek po tym nurkowaniu był taki, że w polskich jeziorach lepiej w mokrej piance nie nurkować, bo w temperaturze 8 stopni jest ciut za zimno.

Wyjazd krótki, ale udany i kolejny dowód na to, że dla Zośki taki wypad jest równie ciekawy jak dla nas ;-)
 
 

 

niedziela, 17 sierpnia 2014

Powroty, debiuty i początki sezonu..

Oj zaniedbaliśmy sprawy bloga strasznie… Nie oznacza to, że nic się w międzyczasie u nas nie działo. Wręcz przeciwnie. Działo się dużo i to nawet za dużo. Dobrego i złego. O złych doświadczeniach lepiej się nie rozpisywać, a przejawem dobrego jest kolejny członek zespołu Agroclimbing. Zosieńka jest klasyczną i pełnowymiarową powsinogą, która od pierwszych miesięcy podróżuje tu i tam.


W końcu przyszedł czas na debiut w skałach – 2/3 sierpnia 2014 – Mirów. Słowa nie opiszą dobrze tego co się działo (opisem zajął się Piter na Teambroclimbing).

http://teamclimbingbro.blogspot.com/2014/08/debiut-sezonu.html

Niech chociaż fotorelacja odda klimat tego wyjazdu ;-)
Najpierw trzeba było zrobić rekonesans, czy ten rejon w ogóle do czegokolwiek się nadaje...
Chyba nie wyszło to najgorzej...
 
Dostaliśmy zielone światło na rozruch starych kości...
Ej! co wy do cholery robicie!? A gdzie macie kaski i inne niezbędne grzechotki?!?


 

 
Dobrze, że chociaż w nowym pokoleniu zacięcie do TRADA się rodzi ;-) Nawet do tego stopnia, że kasku nie odstępuje się nawet podczas drzemki...
 
 

Do uzupełnienia 2

Do uzupełnienia