wtorek, 13 grudnia 2011

Świeże pieniądze przypłynęły do "the North Face city"

Poniedziałek to już ostatni dzień naszego rejsu z Navimag. Fiordy w tej części są dosyć wąskie, co wymaga dużych zdolności nawigacyjnych. W kluczowym momencie szerokość kanału, którym płyniemy ma zaledwie 80 metrów i trasa przebiega lekko po łuku pomiędzy wysepką, a skalistym brzegiem. Wśród załogi widać było pełną mobilizację.


Na wszelki wypadek kotwice zostały odblokowane i przygotowane do ewentualnego zrzucenia, na wodę został opuszczony ponton z ekipą - tak się nawet przez chwilę zastanawialiśmy, czy na tym pontonie przypadkiem nie ucieka kapitan z pierwszymi oficerami ;-) Żarty, żartami, ale manewr został wykonany perfekcyjnie.


Około 16 dopływamy do Puerto Natales, jednak na ląd możemy zejść dopiero ok 17.30. Z niczym się tutaj nie spieszą...


Chcieliśmy jeszcze dzisiaj dotrzeć do Punta Arenas, ale dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu w nocy włóczyć się w mieście, w którym nie mamy noclegu. Pojedziemy jutro rano. Mañana... Nie ma co się spieszyć ;-) Wychodzimy z promu i mamy wrażenie, że w mieście już rozeszła się dobra nowina - przypłynął prom, a wraz z nim " świeże pieniądze" ;-) Przed bramą portową czeka masa naganiaczy oferujących noclegi. 8000 pesos? Nie... - to za drogo. Chcemy taniej - 5000 - odpowiadamy. 6000? Nie - my chcemy nocleg za 5000 ;-) Zbieramy kilka ulotek, na których mamy mapkę miasta, zaznaczone "dworce" autobusowe i lokalizacje hosteli. W zasadzie wszystko, czego potrzebujemy ;-) Dla nas priorytetem na tą chwilę jest "dworzec" autobusowy. Jest ich tutaj kilka. W zasadzie to nie są dworce, tylko place firm transportowych oferujących przewozy autobusowe. W jednej firmie udaje nam się kupić bilety do Punta Arenas, a w drugiej do Ushuaia. Uff... Dojedziemy zatem na koniec Ameryki Południowej przed moimi urodzinami ;-)

Następnie szukamy noclegu - za 5000 pesos od osoby mamy pokój dwuosobowy z łazienką i Wi-Fi (w Chile w zasadzie nie ma problemu z Internetem). Trochę toporne warunki, ale czasami na naszej Jurze w agroturystyce są gorsze za te same pieniądze... Estamos contentos ;-) Zadowoleni idziemy szukać jedzenia. Snujemy się po mieście i mamy wrażenie, że prawie wszyscy noszą tutaj ciuchy the Noth Face! Nie ma co się dziwić - w sumie z promu wysypała się cała masa TNF'ów;-)


Widać jednak, że również lokalesi noszą te ciuchy ;-) To miasto powinno zmienić nazwę z Puerto Natales na "the North Face city" ;-)

Bazując na naszych wcześniejszych doświadczeniach omijamy szerokim łukiem czyściutkie restauracje z obrusami i szukamy czegoś bardziej obskurnego. Po drodze pytamy lokalesów, gdzie można zjeść porządne papas fritas i idąc za rekomendacją trafiamy do "odpowiedniej knajpy" ;-) Ceny trochę wysokie, ale tutaj wszystko jest drogie - w końcu to baza wypadowa do Torres del Paine. Kasia zamawia rybę i papas fritas, ja biorę "hamburguesa completo". No i ponownie dostajemy masę jedzenia! ;-) Mój hamburger ma ponad 20 cm wysokości i już na oko widać, że wszystko jest świeże (kotlet został przygotowany z grubo siekanej tutejszej wołowiny). Gadamy sobię z właścicielem knajpy (i kucharzem w jednej osobie) o obrazkach, które wiszą na ścianie. Na większości z nich widnieją charakterystyczne skalne wieże Torresów. Za wyjątkiem dwóch. Na jednym ewidentnie jest Matterhorn, a na drugim jakiś alpejski krajobraz. Pytamy się o to gościa i rzeczywiście mamy rację. Przy okazji opowiada nam śmieszną historię. Siedzi u niego kiedyś w knajpie Szwajcar, patrzy się na o obrazek z alpejską łąką, na której pasą się krowy i mówi do właściciela: Możemy założyć się o 5000 pesos, że to mój rejon w Szwajcarii! Tak? OK - ale jak mi to udowodnisz? Spójrz na to zdjęcie dokładniej - stoję za jedną z tych krów! Patrzymy z bliska na fotografię i rzeczywiście - za jedną z nich stoi jakiś facet. Niezły numer ;-)

W drodze powrotnej do hostelu zaczepia nas na ulicy grupka ludzi - "Do you speak English?" - słyszymy od chilijskiego chłopaka. Trochę zaskoczeni odpowiadamy, że tak. Okazuje się, że to nauczyciel angielskiego wyszedł z uczniami na ulicę w ramach lekcji. Mówimy, że wolelibyśmy poćwiczyć nasz hiszpański, ale OK., możemy pogadać z uczniami po angielsku ;-) Nauczyciel proponuje, że możemy to połączyć i najpierw jego uczniowie poćwiczą angielski, a później my hiszpański ;-) OK. - pasuje ;-) No i organizujemy sobie lekcję angielsko-hiszpańską na ulicy. W sumie w trakcie kilku godzin spędzonych w "the North Face city" mieliśmy okazję więcej rozmawiać po hiszpańsku niż w ciągu 4 dni spędzonych na promie;-)


Wracając do samego rejsu - niezapomniane przeżycie. Fiordy są przepiękne. Jeżeli będziecie mieć okazję, to naprawdę warto! Bierzcie najtańszą opcję z kabinami CCC - są dużo lepsze niż BB (tylko trzeba rezerwować wcześniej żeby mieć miejscówkę w przejściu). Nie przejmujcie się zakazem wnoszenia własnego zapasu procentowych płynów - nikt nie zwraca na to uwagi, a czerwone chilijskie wino pite z kartonu na pokładzie, z którego wiatr próbuje człowieka zdmuchnąć, smakuje wyśmienicie :-) No i jak obsługa promu rekomenduje wzięcie tabletki przeciwko bujaniu, to nie czekajcie, tylko od razu bierzcie! ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz