piątek, 30 grudnia 2011

Patagonia z lotu ptaka

Dojeżdżamy do Puerto Natales późno wieczorem, a nasze żołądki krzyczą JEŚĆ!!! Szukamy więc szybko noclegu i idziemy do knajpy poleconej przez właściciela hostelu, w którym się zatrzymujemy. W restauracyjce szybko studiujemy kartę dań i zamawiamy wszysto w wersji plata de pobres. Normalnie taką porcję mielibyśmy dla dwóch osób, ale dzisiaj wchłoniemy wszystko ;-) W Chile przed posiłkiem zazwyczaj podają salsę (sos) z pomidorów, cebuli, pikantnej przyprawy aji, z dodatkiem kolendry albo pietruszki. Do tego są ciepłe bułeczki i masło. Dzisiaj ta przystawka smakowała nam jak nigdy;-) Plata de pobres też. Do tego litrowe piwo i już czujemy się lepiej ;-) (28.12) Dzisiaj opuszczamy Puerto Natales. Mamy kilka godzin do wylotu, które przeznaczamy na sprawy techniczno-organizacyjne. W pralni dowiaduję się, że w regionie, w którym wczoraj byliśmy wybuchł pożar. Silny wiatr szybko rozprzestrzenił ogień w promieniu kilku kilometrów. Rano pożarem objętych było ok. 20 hektarów lasu, po południu już 40. Ostatecznie pożar objął ok. 300 hektarów. Patrząc na ukształtowanie terenu można powiedzieć, że to tylko 300 hektarów wciśniętych pomiędzy górskie zbocze, a jezioro Lago Grey. Przyczyną pożaru był najprawdopodobniej niedopałek papierosa rzucony przez jakiegoś idiotę. Niestety na szlaku widzieliśmy sporo takich osób - trampeczki na nogach, fajeczka w ustach, radyjko grające skoczną muzyczkę... Ręce normalnie opadają. Mieliśmy sporo szczęścia. Jakby pożar wybuchł wcześniej, a my bylibyśmy cały czas w okolicach Refugio Grey, to powrót mielibyśmy odcięty. Podobno ewakuowali z tego rejonu ok. 20 turystów... Na lotnisko dotarliśmy chyba dużo wcześniej niż powinniśmy mając w pamięci dosyć swobodne podejście do czasu na lotnisku w Ushuaia. Podjeżdżamy, a tam pusto. Nikogo nie ma i tylko wiatr hula po pasie startowym. Hmm... Chyba musimy poczekać. Samolot przylatuje zgodnie z rozkładem. Wbrew obawom jest to pełnowymiarowy boeing, a nie jakiś kukuruźnik tanich linii lotniczych. Nasz przelot składa się z dwóch części. Najpierw lecimy do Puerto Montt, a później tym samym samolotem do Santiago de Chile. Na lotnisku nie ma żadnego ruchu, tak więc bez zbędnych oczekiwań samolot startuje. Po chwili pilot informuje pasażerów, że przelatujemy nad Parkiem Narodowym Torres del Paine. Widzimy z góry dym unoszący się nad skrawkiem ziemi wciśniętym pomiędzy góry a Lago Grey.


Niestety dużo więcej w tej części Patagonii już nie widzieliśmy ze względu na grubą warstwę chmur. Jednak po upływie ok. 20 min. wlecieliśmy nad obszar, nad którym było mało chmur, dzięki czemu mogliśmy podziwiać z góry system lodowców, który ciągnie się przez blisko 350 km, a później widzieliśmy fiordy, którymi płynęliśmy promem.








Jednym słowem - mieliśmy możliwość zetknięcia się z Patagonią z perspektywy wody, ziemi i powietrza :-) Przelot liniami lotniczymi Sky Airline zaskoczył nas jeszcze oferowanym serwisem. Myśleliśmy, że kupiliśmy tanie bilety jakiegoś podrzędnego przewoźnika, a okazało się, że na pokładzie dostaliśmy pełnowymiarowy posiłek :-) Co więcej, po wylądowaniu w Puerto Montt część pasażerów wysiadła, część się dosiadła i w drodze do Santiago serwowali drugi posiłek w formie kolacji z winem. Bardzo nam te linie lotnicze przypadły do gustu ;-) Santiago przywitało nas potwornym upałem - w trakcie dnia temperatura przekracza tu obecnie 30 stopni. Chyba jednak wolę patagońską pogodę, gdzie przy ok. 20 stopniach mówi się, że jest bardzo gorąco. Kilka dni temu robiliśmy rezerwację hostelu, tak więc nie mieliśmy tym razem problemu z noclegiem. Po dokonaniu rezerwacji dostaliśmy od Aji hostel pełną informację w jaki sposób się do nich dostać (różne opcje począwszy od transportu publicznego, skończywszy na taxi - wszystko podane razem z cenami). My zdecydowaliśmy się na skorzystanie z Transvip - są to busy, które rozwożą ludzi z lotniska pod wskazane adresy - coś w formie kolektywnej taksówki. Wygodne i w miarę tanie rozwiązanie, które jak najbardziej polecamy, a nocleg znaleźliśmy na portalu: http://www.hostels.com/santiago/chile

czwartek, 29 grudnia 2011

Ostatnia prosta Wariantu W (dzień 4 i 5)

(26.12) Budzimy się dosyć późno. Zmęczenie robi swoje, a poza tym jesteśmy trochę niewyspani, bo jakieś patafiany hałasowały w nocy na campie. Pewnych ludzi nie powinni wypuszczać nawet z domu... Podobne zdanie na ten temat ma Tania, sympatyczna amerykanka, która zwiedziła kawał świata. Każdy z nas ma swoją listę pseudo turystów z "ulubionych" ktajów. My po kilku kolejnych dniach spędzonych w Patagoni dodajemy do listy kolejną narodowość... Pierwsza część dzisiejszego szlaku jest bardzo łatwa i w nieco ponad 2 godziny dochodzimy do schroniska nad Lago Pehoe. Ufff... Jest minimarket! Mają tu nawet coca colę! ;-) Ceny są jednak takie, że Sztokholm przy tym to w miarę tanie miasto... Chcąc nie chcąc musimy zrobić zakupy na jeden dzień. W zasadzie można doszukać się pewnej zależności - tam gdzie są fiordy, ceny są na poziomie skandynawskim ;-) Po odpoczynku (i wypitej puszce coca coli) ruszamy na osatnią część wariantu W, która wiedzie wzdłuż Lago Grey. Jest to jezioro lodowcowe, a Glaciar Grey cały czas zasila jego wody.





Ja mam już dzisiaj niezły kryzys. Przebyte kilometry z ciężkim plecakiem na plecach powodują, że moje nogi lekko się już buntują. Poza tym mizerne zapasy żywnościowe nie dostarczają niezbędnych kalorii. Ciężko będzie dojść do Refugio Grey... Z nadzieją rozglądamy się za polanką, na której można byłoby się rozstawić na dziko. W końcu jest! Kasia znajduje wręcz idealne miejsce - osłonięte od wiatru, w miarę równe, niedaleko płynie strumień z orzeźwiającą wodą :-) Niczego więcej już dzisiaj nie potrzebujemy.


Zbieramy się wcześnie rano i idziemy do Refugio Grey postawić kropkę nad "i", a raczej znad "W". Kasia jest szęśliwa, że to koniec szlaku ;-)


Spędzamy chwilę nad zatoczką. W wodzie pływa góra lodowa i kawałki lodu, które oderwały się od lodowca.





Wieje mocno i jest dosyć zimno, a ja pomimo zmęczenia jestem bardzo zadowolony i usatysfakcjonowany. Patagonia zaspokoiła moje oczekiwania w zakresie przyrody i widoków, które zobaczyłem, chociaż mogłaby być bardziej dzika i trochę za mało guanaco widzieliśmy na szlakach. Jednak nie ma co się dziwić. Byliśmy w najbardziej obleganej części tej krainy, która nie jest już dzika od wielu lat... Prawdopodobnie wystarczyłoby pójść na szlak, który nie jest aż tak popularny wśród turystów (z których niestety tylko mała część ma jakiekolwiek pojęcie, co to jest park narodowy) i mielibyśmy większe szanse zobaczenia dzikich zwierząt. Wracamy do schroniska przy Lago Pehoe. Torres del Paine żegna nas prawdziwą patagońską pogodą - wieje od lodowca jak cholera i przy silniejszych podmuchach cieszymy się, że mamy kijki do utrzymania równowagi. Do schroniska dochodzimy w stugach deszczu. Taki przyjemny akcent na sam koniec ;-)





Do odpłynięcia katamaranu, którym musimy się przeprawić nad jezioro, mamy jeszcze trzy godziny. Rozsiadamy się więc wygodnie, ściągamy buty i wreszcie możemy odpocząć ;-) W ostatnich dniach (licząc łącznie z trekingiem w rejonie El Chalten) przeszliśmy ok. 120 km. W sumie szlaki nie były bardzo trudne, ale zmienne warunki pogodowe i targanie wszystkich naszych gratów na plecach trochę dały nam w kość.


Razem z nami na katamaran czekała grupa Koreańczyków. Najpierw chłopacy opowiadali sobie coś zawzięcie, co wyglądało tak jakby się ze sobą kłócili. Jednak salwy śmiechu utwierdziły nas w tym, że opowiadali sobie kawały. Później koleś z czapeczką Colo Colo (klubu piłkarskiego z Chile) uczył swoich ziomali jak się wymawia po hiszpańsku słowo krab. Podzielił "sentolla" na sylaby i każdy z nich próbował na głos wymówić "sien-to-zia". Chłopcy mieli ubaw, a my razem z nimi. Grupowa lekcja hiszpańskiego zakończyła się i kolesiowi Colo-Colo chyba zaczęło się nudzić. Zaczepił więc jednego gościa i mieszaniną angielskiego i hiszpańskiego chciał z nim sobie pogadać. "Skąd jesteś?" - pyta się Colo-Colo. "Z Brazylii". "Ahaa... Mówicie tam po hiszpańsku?". "Nie - po portugalsku". "Aha, czyli nie mówicie hiszpańsku?". "Nie - po portugalsku." "A gdzie mieszkasz?" "W Rio de Janeiro". "Gdzie?" - pyta się Colo Colo. "W Rio de Janeiro." "Aha..." Colo Colo próbuje wymówić trudną nazwę i za cholerę mu nie idzie. Brazylijczyk próbuje mu pomóc - "Rio like a river" "Aaa! Rio!" - krzyczy z uśmiechem Colo Colo i próbuje wymówić resztę. W końcu wydusza z siebie po hiszpańsku "Rio de enero" (co można przetłumaczyć jako "rzeka stycznia"). Brazylijczyk już nie może wytrzymać ze śmiechu, koreańscy ziomale zniknęli za rogiem, a Kasia prawie popłakała się ze śmiechu. Brazylijczyk na to "Nie enero, tylko Jeneiro". Colo Colo dał sobie w końcu spokój. Pomyślałem sobie, że jak będę kolejny na jego liście, to najpierw się przedstawię i powiem mu, że nazywam się Brzęczyszczykiewicz ;-) Naszczęście poszedł gdzieś na fajkę, a my w międzyczasie pogadaliśmy chwilę z Brazylijczykiem, który powiedział nam, że spotkał Colo Colo wczoraj. Koreańczyk zgubił się na szlaku (co uważamy za niezły wyczyn, bo szlaki są bardzo przyzwoicie oznakowane) i z przerażeniem w oczach krzyczał do Brazylijczyka "Which way to go? Which way to go?!". Ubaw z tymi kolesiami jest niezły :-) Katamaran w końcu przypłynął pomimo strasznej wichury. Zanim weszliśmy na jego pokład zobaczyliśmy niesamowity widok. Prawdziwi kosmici! No bo jak można określić ludzi, którzy przypłynęli na treking z walizkami na kółkach? ;-) Jeden z nich miał nawet duży baniak z wodą mineralną! (woda w strumieniach i jeziorach jest tak czysta, że można ją tu pić bez przegotowania...).





W drodze powrotnej przejeżdżamy koło bardziej odległej części parku narodowego. W końcu widzimy guanaco! Stoi sobie dumnie na pagórku i obserwuje przejeżdżający autobus. Po chwili widzimy kolejne i jeszcze jedno. Następnie mijamy stado - jedno, drugie, trzecie... Czyli jednak są! Tylko żeby je spotkać w dużej ilości trzeba dotrzeć do miejsc, w których nie ma turystów! :-)


Opuszczamy Torres del Paine, nad którymi kłębią się ołowiane chmury. Trochę męczyło nas słońce w ostatnich dniach, ale widoczność mieliśmy dzięki temu perfekcyjną. Włóczenie się po tych szlakach w deszczu jest pewnie koszmarem...


Jedziemy, a ja chłonę te krajobrazy i staram się zarejestrować w pamięci bezkresne przestrzenie. Zdjęcia niestety pokazują zaledwie mały wycinek tego co widzimy...

środa, 28 grudnia 2011

Valle del Frances i pierwsze symptomy głodowania na szlaku (dzień 3)

W pierwszy dzień świąt mamy do przejścia kolejne 20 km. Z tą małą różnicą, że pierwsze 6 km prowadzi dosyć łatwym szlakiem wzdłuż jeziora.





Następnie zostawiamy nasze graty na campingu Campamento Italiano, zlokalizowanego u wlotu doliny Valle de Frances i z małym plecakiem podchodzimy w górę już bez większych problemów.


Najpierw mijamy Cerro Paine Grande, z którego zboczy spływa lodowiec. Promienie słoneczne rozmiękczają śnieg i lód leżący na skałach, który z głośnym łoskotem spada co jakiś czas na dolną część lodowca. Otaczające nas góry są bardzo wybitne. Szlak, którym idziemy jest położony zaledwie kilkaset metrów nad poziomem morza, a najwyższy szczyt w tej okolicy Cumbre Principal ma aż 3050 m.npm. Po prawej stronie doliny rozpościerają się szczyty, które wyglądają zupełnie inaczej niż te po drugiej stronie. Swoim kształtem przypominają trochę góry w Dolomitach.


Główny punkt widokowy znajduje się niedaleko Campamento Britanico. Z platformy skalnej roztacza się fantastyczna panorama :-) Valle de Frances jest jedną z najpiękniejszych dolin, jakie do tej pory widzieliśmy.











Na campingu zaczynają się pierwsze oznaki głodowania. My na szczęście mamy jeszcze wystarczająco dużo jedzenia na jeden obiad, ale chłopaki z USA, których poznaliśmy kilka dni temu mają już jakieś resztki. Siedzą w trójkę nad jedną paczką salami i celebrują każdy spożywany kawałek ;-) Niestety nasze zapasy też są skromne, tak więc jesteśmy w stanie zaproponować im jedną paczką sosu pomidorowego ;-) Mają jeszcze jedną paczkę orzeszków, zatem przeżyją. Wszyscy mamy nadzieję, że w schronisku nad Lago Pehoe będzie ten minimarket ;-)

Uczta wigilijna, którą normalni trekkersi bojkotują (dzień 2)

Zbieramy się o ok. 10 rano. Mamy dzisiaj (24.12) do przejścia kawał drogi. Do kolejnego schroniska jest ok. 20 km. Na szczęście część drogi schodzimy w dół, ale ponownie jest niemiłosierny upał, tak więc lekko nie będzie. Tym bardziej, że na plecach mamy łącznie ok. 40 kg. Nie mieliśmy gdzie zostawić naszych rzeczy, tak więc cały nasz sprzęt i jedzenie niesiemy ze sobą. Dzisiejsza trasa prowadzi nad jeziorem Lago Nordenskjöld. Podczas zejścia udaje nam się ponownie zobaczyć guanaco, a w zasadzie jego tyłek, bo tak się bestia ustawiła w trawie;-) Spodziewaliśmy się, że tych zwierząt będzie tutaj więcej, ale może schowały sie przed upałem albo turystami? A może uciekły przed latającymi kondorami, które co jakiś czas majestatycznie krążyły w powietrzu? Niesamowite ptaki. Rozpiętość ich skrzydeł sięga do 8 metrów i nawet jak latają na dużej wysokości, to robią spore wrażenie. Niestety obiektyw z dużym zoomem został w domu, tak więc pozostało nam podziwianie ich szybowania w powietrzu. Na dzisiejszym szlaku obecni są tylko ci, którzy robią pełną wersję trasy albo tzw. wariant W (który my robimy). Dzięki temu ludzi jest dużo mniej niż wczoraj, a szlak miejscami jest trochę zarośnięty. Przy tym upale i z naszymi plecakami jest ciężko, ale piękne widoki wynagradzają nam trud.


Miejscami trzeba się też przeprawiać przez płynące potoki - dla niektórych jest to prawdziwa patagońska przygoda ;-)


W dalszej części szlaku pani uwieczniona przez przypadek na powyższym zdjęciu potknęła się, upadła na kolana, po czym rzuciła swoimi kijkami i z dezaprobatą w głosie rzekła do swojego partnera: "I f...ing hate this place!" (w wolnym tłumaczeniu: "Nie przepadam za tym miejscem"). Partner próbował ratować sytuację, jednak w odpowiedzi usłyszał histeryczne: "Don't f...ing talk to me like that!" (czyli: "Nie podoba mi się kochanie, jak mówisz do mnie w ten sposób"). Jak więc widać dla niektórych jest to raczej Torres del Pain, a nie Paine ;-) Patagonię można kochać albo nienawidzieć. Nam bliżej do tej pierwszej grupy, chociaż miejce to w pełni podbiłoby nasze serca, gdyby było bardziej dzikie.








Na camping Los Cuernos przychodzimy ok. 18. Jest to prywatny obiekt, gdzie za nocleg trzeba zapłacić i to niemało. Nie mamy już siły iść kolejnych 2-3 godzin, tak więc zostajemy. Dzisiaj jest Wigilia i w schronisku nawet szykują jakąś kolację. Przygotowania wyglądają jednak dziwnie podejrzanie i w końcu dochodzimy do wniosku, że za 80 dolarów, które musielibyśmy zapłacić, możemy pójść na trzy obiady do całkiem przyzwoitych restauracyjek po powrocie z treckingu. Mieliśmy nosa. Okazało się, że właściciele schroniska zwietrzyli interes i skasowali ludzi sporo pieniędzy za zwykłą kolację, która trwała raptem godzinę. Chętnych było tylu, że musieli ich podzielić na trzy grupy. Uczestnicy "imprezy" wychodzili z niej z lekkim niesmakiem. Część z osób, które spotkaliśmy miała podobne odczucia jak my i też zbojkotowała tą namiastkę Wigilii. My zrobiliśmy sobie z naszych małych zapasów niezłą ucztę i delektując się pięknym krajobrazem spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór :-)





Chociaż trochę nam brakowało wigilijnych przysmaków - mi pierogów, a Kasi pasztecików z kapustą i grzybami (Kasia podejrzewa, że większość i tak została zjedzona przez jej brata) ;-) Drogie Mamy - po powrocie będziecie musiały nam przygotować co najmniej jedną porcję tych smakołyków! ;-)

Majestatyczne ściany Torres del Paine (dzień 1)

(23.12) Stoimy już od 15 min. przed wejściem do firmy transportowej i nic się nie dzieje... Wczoraj dosyć okazyjnie kupiliśmy bilety na przejazd do Parku Narodowgo Torres del Paine i sprzedawca kilka razy powtarzał nam, że mamy być tutaj o 7.30. No to jesteśmy i poza bezdomnym psem przynoszącym w zębach kamień do zabawy nic się nie dzieje... Zastanawiamy się, czy przypadkiem cena biletów nie była jednak zbyt okazyjna... Przychodzi sprzedawca, patrzy na zegarek i mówi, że autobus będzie za 10, może za 20 minut. "Mañana?" - pytam się wymownie gościa. "Si - mañana" - uśmiechem odpowiada tamten i znika z pola widzenia. Autobus jednak w końcu przyjeżdża, ładujemy się z naszymi gratami do środka i jedziemy. Na wjeździe do Parku Narodowego widzimy spacerujące guanaco. Z zaciekawieniem przygląda się tłumowi ludzi wysypującemu się z autobusów, które przed chwilą przyjechały. Tłum ustawił się karnie w kolejkę po bilety. Tutaj, podobnie jak w Perito Moreno stosuje się segregację narodowościową. Z jedną małą różnicą - bilety są tylko 4 razy droższe dla obcokrajowców niż dla obywateli... Okazuje się, że w całej Patagonii lokalesi zdzierają z turystów ile się da, oferując w zamian żenujący serwis i jeszcze oczekują za to napiwków... Chcąc nie chcąc musimy się z tym pogodzić. Jadąc tutaj wiedzieliśmy, że Patagonia jest droga, ale nie wiedzieliśmy, że TYLKO dla obcokrajowców... Nie spodziewaliśmy się też, że nastawienie tutejszej ludności jest aż tak skomercjalizowane i odmienne chociażby od mieszkańców np. rejonu Los Lagos... No cóż... Jesteśmy w końcu na szlaku. Po naszych doświadczeniach z pogodą w okolicach El Chalten spodziewamy się 5 dni walki ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi. Pierwszy dzień wita nas totalną lampą i upałem prawie nie do zniesienia.


Po pół godzinie podjeścia już jesteśmy cali mokrzy, a to dopiero początek.


Naszym dzisiejszym celem jest Campamento Torres i Base de las Torres, które jest chyba najbardziej spektakularną częścią całego parku. Ten etap treckingu może być w zasadzie zrobiony w ciągu jednego dnia, tak więc tłok na szlaku jest niemiłosierny... W końcu docieramy do campingu. Rozstawiamy namiot i siłą woli idziemy dokończyć szlak. Kasia już ma trochę dosyć - prawie 10 km podejścia, z czego większość z wyładowanym plecakiem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że warto dojść na samą górę. Drażni mnie strasznie komercha otaczająca to miejsce, ale na punkcie widokowym jesteśmy z zaledwie garstką ludzi o tej godzinie, co pozwala na rozkoszowanie się tym widokiem. Warto było tu przyjechać i zobaczyć te ściany na własne oczy :-) Piękny widok.








Po obfitej kolacji zastanawiamy się, czy przypadkiem nie mamy za mało jedzenia na 5 dni. W rejonie El Chalten mieliśmy za dużo jedzenia, a teraz chyba nie doszacowaliśmy prowiantu. Podobno gdzieś na szlaku jest jakiś sklep. Zobaczymy. W przeciwnym razie czeka nas dzielenie batoników energetycznych na części i popijanie ich dużą ilością herbaty ;-) Wieczorem zastanawiamy się, czy nie wstać przed świtem i nie pójść ponownie na mirador (punkt widokowy), żeby zobaczyć "zapalające się" szczyty o wschodzie słońca. O 4.30 udaje mi się nawet podnieść głowę, ale widok dzikiego tłumu przygotowującego się do wymarszu odbiera mi chęć opuszczenia ciepłego śpiwora. Nie mamy ochoty uczestniczyć w spektaklu "ochów" i "achów", zachwytów w stylu "awsome", "cool" i "that was amazing"... Widzieliśmy już "zapalające się" szczyty i pewnie nie raz jeszcze będziemy mieli okazję zobaczyć w bardziej kameralnych warunkach.

piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt!

(22.12) Opuszczamy El Calafate, miasto wyzysku i żerowania na turystach i jedziemy w kierunku Pto Natales. Na szczęście bilety na przejazd kupiliśmy dzień wcześniej w El Chalten. Jakbyśmy ich nie mieli, to musielibyśmy niestety siedzieć tutaj kolejny dzień.

Do Pto Natales mamy ok. 5 godzin jazdy. Wszystko oczywiście zależy od tego ile nas będą trzymać na granicy w związku z szopką karteczkową, którą tutaj namiętnie uprawiają. Jednocześnie 5 godzin to wystarczająco dużo czasu, żeby na spokojnie wpatrzeć się w patagoński krajobraz. Autobus jedzie płaską równiną. Na horyzonice ciągnie się pasmo ośnieżonych gór. Na pozór jest to krajobraz monotonny i po chwili mógłby się trochę znudzić, jednak przestawienie percepcji na wnikliwe patrzenie pozwala dużo dostrzec.


Patagoński step jest bardzo różnorodny i ma dużo kolorów. Widać na nim jednocześnie efekty ludzkiej działalności. Mijamy tereny prywatne, które odgrodzone są siatką zakończoną drutem kolczastym. Za ogrodzeniem pasą się stada owiec i bydła. Te obszary są w znacznym stopniu ogołocone z roślinności. Natomiast pas ziemi pomiędzy drogą, a tymi ogrodzeniami obfituje w bujną stepową roślinność. Postawione zasieki stanowią dla wielu guanaco zaporę nie do przebycia. Zwierząta migrując z miejsca na miejsce zmuszone są do przeskakiwania tych płotów. Nie wszystkim się to jednak udaje... Widok szkieletów guanaco wiszących na płotach jest dosyć smutny... W drodze miajmy również stadka strusi. Nandu podobnie jak guanaco są tutaj naturalnymi mieszkańcami. Jak zatem widać patagoński step obfituje w życie.


Granicę przekraczamy w Dorotea. Pomimo karteczkowego cyrku i prześwietlania bagaży odprawa idzie sprawnie. Skrupulatność celników i zaangażowanie w wykonywaną pracę są tak duże, że w zasadzie można byłoby w kurtce, czy w spodniach przewieźć co się chce. Pani na granicy się pyta - "Czy ma pan coś do oclenia?". "Nie" - odpowiadam. "A czy ma pan przy sobie jajka, miód albo salami?" - pyta ponownie. "Nie" - odpowiadam ponownie. "Jest pan pewien?" "Tak". I po temacie... Tylko po co tracimy na ten cyrk tyle czasu?...

W Puerto Natales mamy dzień przygotowań przed jutrzejszym wyjazdem na trecking w Torres del Paine. Znikamy w góry na najbliższe 5 dni i nie będzie z nami żadnego kontaktu w tym czasie. Dlatego z dwudniowym wyprzedzeniem dzwonimy do najbliższych z życzeniami świątecznymi :-) U Was pewnie atmosfera świąteczna w pełni. Tutaj pomimo, że w miastach i miasteczkach wszędzie są ozdoby świąteczne jakoś tej atmosfery nie czujemy, a mikołaj siedzący na saniach postawionych na trawniku, na którym kwitną kwiaty wygląda jakoś dziwnie ;-) Podobno w Patagonii gwiazdor przyjeżdża z prezentami na saniach, które nie są zaprzężone w renifery, ale w guanaco. Zobaczymy ;-)

Doszliśmy do wniosku, że zrobimy sobie dzisiaj przyspieszoną ucztę wigilijną. Na wieczerzy obowiązkowo musi być ryba, tak więc idziemy do lokalnej knajpy na rybę w wydaniu plata de pobres. Jedzenia jest dużo i jest bardzo smaczne. Czujemy się po tym wszystkim objedzeni jak po dwóch świątecznych dniach ;-)


Jednym słowem - Feliz Navidad! :-)

czwartek, 22 grudnia 2011

La musica del viento, czyli wieje w tej Patagonii jak cholera

W poniedziałek rano wstajemy dla odmiany wcześnie rano, zbieramy nasze graty i półśpiący wsiadamy do autobusu do El Chalten. Widać, że tą trasą często jeżdżą backpackerzy, bo już na wejściu widzimy karteczkę z wyraźną instrukcją, że nie można tu ściągać butów. Myślę, że jest to szczególnie istotne w przypadku trasy powrotnej z El Chalten, którą przemierzają osoby po kilkudniowych treckingach ;-)

Do El Chalten dojeżdżamy po ok. 3 godzinach. Na wjeździe do miasta autobus zatrzymuje się przed budynkiem parkowców, gdzie młody chłopak łamanym angielskim informuje nas, że jesteśmy na terenie Parku Narodowego Los Glacieros i możemy sobie tu chodzić ile chcemy, ale wszystkie śmieci mamy zabrać ze sobą, łącznie z papierem wykorzystanym w ramach czynności fizjologicznych. Jednym słowem - leave nothing else than your footprint. My generalnie staramy się zawsze stosować zasadę nie pozostawiania niczego poza odciskiem stopy (a raczej buta), tak więc podoba nam się takie podejście do przebywania w parku narodowym (tym bardziej, że nie musimy nic za to płacić). Od parkowca dostajemy też schemat tutejszej okolicy z zaznaczonymi szlakami oraz mapkę El Chalten. Myślałem, że to zarys głównych ulic, jednak jest to dokładna mapa miasta, które ma ok. 40 ulic.


W El Chalten wita nas przede wszystkim wiatr, który miota wszystkim i wszystkimi w różnych kierunkach, ale przynajmniej widzimy na dzień dobry smukłą sylwetkę Cerro Fitz Roy.


Załatwiamy bilety na powrót za 3 dni, robimy zakupy żywnościowe (dużo taniej byłoby jakbyśmy kupili co trzeba w El Calafate) i odcięci od świata (nie ma tu aktualnie ani zasięgu tel komórkowych, ani Internetu) ruszamy na szlak.


Niestety nie mamy gdzie zostawić niepotrzebnych rzeczy, tak więc wszystko targamy na plecach... Idziemy, a raczej walczymy z podmuchami wiatru, szlakiem w kierunku Lago Torre, które zasilane jest wodą z lodowca Glaciar Grande. Nad tą okolicą góruje Cerro Torre (3102 m.npm.). Góra niby nie jest wysoka, ale jest jedną z najtrudniejszych do zdobycia na świecie i udokumentowanie pierwszego wejścia na szczyt wywołało niezłą awanturę. Od momentu obejrzenia filmu Herzoga Krzyk Kamienia jestem zafascynowany tym miejscem i bardzo chciałem tu przyjechać i oto wreszcie stoję na szlaku miotany wiatrem;-) Podmuchy wiatru zmuszają nas do ubrania ciepłych rzeczy, które krótko po założeniu musimy ściągnąć, bo robi się straszna lampa - słońce świeci niemiłosiernie i momentalnie robi się gorąco. Szlak jest dosyć łatwy i gdyby nie ponad 20 kg na plecach, to pewnie byśmy go przebiegli. Mamy jednak czas, naszym dzisiejszym celem jest camping De Agostini, tak więc ciągniemy się bez pośpiechu. Pogoda oczywiście się zmienia - szybko pojawiają się chmury, z których zaczyna padać deszcz.

Docieramy do campingu, gdzie nocleg jest darmowy, ale jedynym wsparciem dla turysty jest potok z lodowatą wodą, która płynie wprost z Glaciar Grande. Jest jeszcze kibelek, ale do niego lepiej nie wchodzić ;-) Rozstawiamy się z namiotem i po chwili idziemy się przejść w kierunku Lago Torre. Cerro Torre oczywiście nie widać. Ciężkie chmury zatrzymały się na wierzchołku i jedynie tyle udało nam się zobaczyć.

Jak się mocno skupicie i rozbudzicie wyobraźnię, to zobaczycie tą górę, a raczej jej pionowe ściany, w całej swojej strzelistej okazałości ;-)


Po 15 min. siedzenia nad Lago Torre zaczęło wiać. Lodowate podmuchy i sypiący grad przegoniły nas znad jeziorka do namiotu. W nocy było tak zimno, że jedynie ściągnęliśmy buty i w całym ubraniu wskoczyliśmy do śpiworów. Rano widok na Cerro Torre był nawet gorszy niż wieczorem ;-) Chyba kupię sobie pocztówkę i wyślę ją sam do siebie na pamiątkę ;-)

Zbieramy nasze graty i ruszamy na szlak prowadzący wzdłuż Lagos Madre e Hija (jeziora Matka i Córka). Standardowo idzie się tą trasą od drugiej strony, dla nas jednak krótkie podejście nie jest straszne i powolutku idziemy z naszymi plecakami do góry. Pogoda przyjemna, świeci słonko, fajnie się idzie. Przechodzimy na drugą stronę zbocza i zostajemy przywitani lodowatymi podmuchami wiatru. Przy Lago Hija robimy krótką przerwę. Po chwili przechodzi obok nas dwójka turystów rodem z Krupówek. Dziewczynka w jeansach, buciczkach i kurteczce - zmarznięta jak cholera. Chłopak w podobnym stroju zatrzymuje się i pyta czy daleko jeszcze do Lagos Madre e Hija. W pierwszym momencie myślałem, że sobie jaja ze mnie robi, w końcu od ponad pół godziny idzie wzdłuż ich brzegów. Chłopak jednak jak najbardziej pytał na serio, to mu powiedziałem, że jest szansa, że za 30 sekund do jednego z nich dojdzie ;-) Uwielbiem takich artystów :-)

Po założeniu kolejnych warstw odzieży termicznej i windstoperów ruszyliśmy dalej.


Johny (bożek wiatru) chyba się dzisiaj nieźle wkurzył. Podmuchy wiatru robią się coraz mocniejsze, a do tego zaczyna sypać grad. Lato w pełni normalnie ;-) Dochodzimy do campingu Poincenot, który działa na takich samych zasadach co De Agostini, i rozstawiamy nasz namiot. Cerro Fitz Roy (3405 m.npm) oczywiście nie widać - cały w chmurach! Robimy zatem jedzonko - makaron z pomidorami z puszki smakuje w tych okolicznościach wyśmienicie :-) Na chwilę się przejaśnia i widzimy kawałek góry :-)


Nawet się zastanawiam, czy się nie przejść dalej, ale po pół godzinie zrywa się wiatrzysko i zaczyna sypać poziomo (!) śniegiem (!!!). Wskakujemy zatem do śpiworów i w namiocie wsłuchujemy się w muzykę wiatru. La musica del viento i śnieg uderzający w nasz namiot tworzą przyjemną, aczkolwiek zimną przedświąteczną aurę. W końcu mamy grudzień... Ale tutaj jest przecież środek lata do cholery! ;-)


Siedzimy w śpiworach aż do wieczora przysypiając co chwilę. W pewnym momencie Kasia wychodzi na zewnątrz i po chwili przez sen słyszę: "Marcin! Widać ją! Cała się odsłoniła!". "Co? Cała? O cholera! To ja lecę do góry!" - krzyczę wyskakując ze śpiwora. "Która godzina?" - pytam się zakładając buty. "Po dziewiątej". "No to mam jeszcze chwilę światła - zdążę wejść na punkt widokowy przed zmierzchem!". Chwytam jeszcze aparat, kurtkę przeciwdeszczową, czołówkę i pędzę na szlak. Widok rzeczywiście oszałamiający.





Pionowe ściany Cerro Fitz Roy i pozostałych strzelistych wież wygląda jak z innego świata. Tak jakby ktoś dokleił te skalne ściany do tego krajobrazu. Podejście na punkt widokowy ma ok 3 km, ale trzeba przejść ponad 400 m w górę. Bez plecaka to jest chwila moment ;-) W górnej części szlaku widać jeszcze pozostałości dzisiejszej śnieżycy. Tutaj jest zimno, tak więc śnieg się jeszcze nie roztopił. Na samej górze wita mnie lodowaty wiatr wiejący z taką siłą, że aż muszę się na chwilę schować za kamieniem. Dochodzę nad jezioro Lago de los Tres, robię kilka fotek i po chwili zmarznięty uciekam na dół. Przy świetle czołówki dochodzę do namiotu. Jest po 23. Udało się - zobaczyłem te pionowe ściany :-)

W środę (21.12) wita nas piękne słońce, ale jest bardzo zimno. Cerro Fitz Roy jest pięknie widoczny na miebieskim niebie :-) No cóż... Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie tutaj pogoda. ..





Zbieramy nasze rzeczy do plecaka i bez pośpiechu wracamy do El Chalten.





Wygłodniali wchodzimy do knajpy koło dworca autobusowego. Siedzą lokalesi. Ok - jak są lokalesi, to będzie dobre jedzenie. Rzeczywiście - wszystko co zamówiliśmy było świeże i bardzo smaczne. Jakbyście byli kiedyś w tej okolicy, to polecamy tą knajpę - jest na wprost dworca, obok stacji benzynowej (a właściwie dwóch dystrybutorów z paliwem) i prowadzą ją dwie sympatyczne Murzynki (widok trochę zaskakujący w Patagonii).