sobota, 26 lutego 2011

Szkockie klimaty i takie tam

Jednymi z nielicznych miast, które chcieliśmy zobaczyć na Wyspie Południowej są Christchurch i Dunedin. Tego pierwszego z wiadomych powodów nie uda nam się zobaczyć, a do tego drugiego docieramy w piątek (25 lutego).
Dunedin jest miastem dosyć szczególnym. Już od momentu wjazdu do centrum ma się wrażenie jakby się podróżowało po jakimś szkockim mieście. Zresztą sama nazwa „Dunedin” w języku „old Gaelic” oznacza Edinburgh J Już na pierwszy rzut oka widać, że potomkowie założycieli miasta kultywują szkockie tradycje. Dotyczy to zarówno języka (starsi mieszkańcy mówią z charakterystycznym szkockim akcentem), nazw ulic i architektury. Spójrzmy dla przykładu na dworzec kolejowy w Dunedin.
To nie atrapa i nie zabytek udostępniany za opłatę turystom. Ten dworzec w pełni funkcjonuje i jednocześnie jest chyba jedną z największych atrakcji tego miasta.
Trochę się kręcimy po centrum, idziemy na sushi (tutaj naprawdę sushi jest tańsze od McDonald’s) i w zasadzie mamy już dosyć miasta ;-)
Wiecie co jest tak naprawdę największą atrakcją Dunedin (z naszego punktu widzenia)? Są to okolice Dunedin, a szczególnie jedna – Long Beach. Kilkanaście kilometrów za miastem ciągnie się plaża, nad którą górują wulkaniczne skały. Odlot totalny. Skały nad samym morzem J Raj normalnie ;-)
Docieramy tam pod wieczór i po krótkim boulderingu rozpoznawczym i 20 metrowym tradzie musimy szukać noclegu… Takiego miejsca nie można opuścić! Tak więc nocujemy niedaleko plaży. Podobno w tamtym miejscu jest „no camping”, ale jest takie fajne miejsce pomiędzy drzewami, w które można wjechać i jest się praktycznie niewidocznym dla otoczenia ;-) A jak się tam zanocuje, to pomimo soboty (26 lutego) przez kilka porannych godzin można się w samotności rozkoszować rajem J Morze szumi i szumi. Piaseczek pod nogami drobniutki… a przed oczami skały… Cóż więcej można pragnąć w sobotni poranek ;-)
Skała specyficzna – wulkaniczna. Nie wspinaliśmy się w czymś takim jeszcze. Nie ma klam. Nie ma dziurek… Dziwnie jakoś. No niby tarcie dobre, ale nie takie jak w granicie… Biorąc pod uwagę, że jest to nasz pierwszy dzień w skałach w tym sezonie i to skałach trochę specyficznych – zaczynamy skromniutko. Droga wyceniona na 14 (tutaj stosuje się skalę australijską), czyli na „nasze” IV+, ale asekuracja tylko w tradzie. Friendy siadają bardzo ładnie, tylko co robi okapik na drodze za IV+? Zasapałem się troszeczkę… Może to wina trzytygodniowego lenistwa i kilkunastu butelek nowozelandzkiego białego wina? Dziwna ta skała – chwyty jakieś obłe, rysy jakieś takie… Mamy wrażenie jakbyśmy się wspinali w Tatrach, które zostały wygładzone przez fale morskie… Wspinanie na Long Beach jest ubezpieczone, ale od „naszego” poziomu 6.2… Dla zespołu agroclimbing to za wysokie progi ;-) Tak więc zostaje nam walka z własną asekuracją lub „wędka”. Obie te metody stosujemy ;-) Doświadczenia ze wspinania w naszym polskim grajdole są tutaj średnio przydatne… Jakbyśmy bywali w Sokolikach, to może byśmy coś zawalczyli… Ostatecznie metodą prób i błędów wypracowujemy techniki klinowania!:-) Klinowanie pięści, kolana, stopy, czy barku pomagają w zdobywaniu kolejnych dróg. Na kilku prowadzeniach włącza się syndrom „latającej” łydki i cichutkim albo doniosłym głosem komunikuję asekurującej mnie Kasi: „Daj blok!” Jest walka. Nie odpuszczamy wulkanicznej skale i stopniowo dochodzimy do lokalnej 20-ki (nasze VI). Niby nie dużo, ale mamy wrażenie, że drogi są tutaj „wycenione” solidnie – 20ka to np. przewieszone kilka metrów na początek albo ciąg okapików.
Walczyliśmy dzielnie – przewspinaliśmy na dzień dobry ponad 200 metrów. W sumie nieźle jak na pierwszy dzień w sezonie J Na ciele są widoczne ślady walki. Lała się nawet krew z palców. Dzień można zaliczyć do udanych! No i wreszcie było wspinanko ;-)))
Fajna jest ta plaża… Poza wspinaniem są tutaj nieograniczone możliwości do boulderingu. Mógłbym tutaj siedzieć nawet cały tydzień… Zapas jedzenia, nowozelandzkiego wina, wesołego towarzystwa – np. z Team Bro Climbing i naprawdę cały tydzień minąłby niepostrzeżenie ;-) Skały, a potem ocean… Ech… 
Jedziemy jednak dalej... Nocujemy w Waikouaiti na sympatycznym campie (wreszcie ciepła woda ;-) ). Do wspinanka jeszcze jednak tutaj wrócimy ;-)
M
PS – sorki, że ten post był przesiąknięty wspinaczkowym slangiem, który dla nie-wspinaczy może być nudnawy, ale wspinanko w skale po kilku miesiącach zimowej posuchy i trzytygodniowym turystycznym obijaniu się musiało być dopuszczone do głosu;-) W końcu ten blog to „agroclimbing”;-)
PS 2 – Następny post będzie już „normalny” ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz