niedziela, 6 lutego 2011

Lecimy, lecimy i lecimy…

No i godzina 0 wybiła J Siedzimy na Okęciu i czekamy na lot. Ostatnie smsy, rozmowy telefoniczne. Umawiam się z Wilkiem na browara po powrocie. W zasadzie to umawiamy się na oblanie 10 rocznicy naszego poznania. Spotkaliśmy się wtedy w nieistniejącym już hostelu Albatros w Londynie. To były czasy… Pracowaliśmy wtedy gdzie się dało – na budowie, na zmywaku, biegaliśmy z ulotkami… Codziennie po kilkanaście godzin z błyskiem w oku odkładając każdego funciora. To był taki czas, że po robocie jedząc promocyjne kanapki z Burger Kinga, które popijaliśmy Heinekenem za 99p, czuliśmy się jak „królowie życia”;-) W tamtym czasie poznałem też Martina z Czech, który od kilku lat szwędał się po świecie i był przez czas jakiś na Nowej Zelandii. No i jak wracał wspomnieniami do NZ, to ja się rozpływałem w wizjach i marzeniach. Potem, kilka lat później, był oczywiście wątek Władcy Pierścieni z niesamowitymi krajobrazami w tle i już wtedy wiedziałem, że przyjdzie taki moment, w którym na własne oczy zobaczę ten kraj.
Wracając jednak do wątku samej podróży… Bezpośredni kontakt z naszym zachodnim sąsiadem był po raz kolejny frustrujący… Jak Niemiaszki to robią, że mają taki ład i porządek, a u nas jest taki wszechogarniający bajzel?!? Na lotnisku w Monachium byliśmy pierwszy raz i ja osobiście spodziewałem się zatłoczonego lotniska molocha typu Heathrow.  A tu – owszem duże lotnisko, ale jakieś takie przyjazne dla podróżnych. Najbardziej podobała mi się Nap Cabin – dźwiękoszczelna kabina, w której za 15 EUR za godzinę można było oddać się w objęcia Morfeusza… Poprzestaliśmy jednak na niezwykle komfortowych fotelach w poczekalni ;-)

Jak wsiedliśmy do samolotu do Hong Kongu, to tak naprawdę dopiero teraz uświadomiłem sobie odległość jaką mamy do pokonania – 9028 km i 11h lotu. A to dopiero połowa naszej podróży do Auckland… Jakoś się trzeba było ogarnąć w międzyczasie, tak więc nastąpiło radosne przeszukiwanie telewizorka z filmami i muzyką. Na pierwszy ogień poszło A-Ha z m.in. „The Sun Always Shines on TV” i „Crying in the rain” – mam nadzieję, że nie są to prorocze tytuły, bo jak wiadomo – na NZ dużo pada…
Przelot do Hong Kongu to też testowanie azjatyckiego żarcia. Samolotowe jedzenie jest zawsze gumowate, ale ta chińszczyzna była nawet lepsza od tego co serwują w wielu warszawskich gar-kuchniach. Łukasz – sorry, ale Asian House to badziew ;-)
W końcu udało się zasnąć w jakiejś jogicznej pozycji na tych małych fotelikach. I w pewnym momencie poczułem się jakbym znalazł się w filmie „Incepcja”. Stoję w garniturze w sali pełnej ludzi w garniturach, a za sobą mam obraz z rzutnika i mówię: „Ladies and gentlemen, let me introduce myself… bla bla bla… I have a pleasure to represent … bla bla bla… I tak czuję, że mi w gardle zasycha i nagle cała wizja zaczyna się trząść i gdzieś z góry słyszę: „Marcin – co chcesz do picia?”. „Hę?” – Otwieram jedno oko. „Wodę, czy sok?” - słyszę dalej. „Aaaa” – świadomość wraca… „Wodę J”. „Aaaa – śniadanie już. Fajnie… Tak… Fried Noodles, please”. „Gdzie jesteśmy?” pytam. „No jeszcze dwie godziny” i w tym momencie Kasia odsłania okienko. A tam… Górki, górki, górki aż po horyzont J No wrażenie normalnie jak po zjedzeniu dziesięciu belgijskich pralinek J Tylko cholera Himalaje przespaliśmy L Może uda się je zobaczyć w drodze powrotnej…


Dolatujemy już do Hong Kongu, a tam lotnisko na wodzie i 21 stopni na dworze… J cdn…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz