poniedziałek, 21 lutego 2011

Uwaga - liść!

Ostatnie dwa dni (18 i 19 luty) spędziliśmy w krainie lodowców, a konkretnie z lodowcem Franz Josef i Fox Glacier w tle.  Oba położone są w masywie Alp Południowych, gdzie najwyższym punktem jest Mt Cook, zwany również Aoraki (3754 m.npm), Wszystko to położone jest w Westland National Park. Z przejazdem w tamtym kierunku wiązaliśmy więc nadzieję zobaczenia całkiem fajnych górek J
Zanim jednak docieramy do owej krainy lodowców zatrzymujemy się na kawę w Greymouth, gdzie wita nas w kawiarni następujący napis na ścianie: “Play more work less, Spend more time out, Less time in, Let the environment entertain you rather than a black box, You’ll like the channels sun, sea and air, Live longer, Live happier”  Coś w tym jest…  Bardzo nam się to motto podoba ;-)
Wracając jednak do tematu górek… No cóż… Chyba została rzucona na nas jakaś klątwa. Podobnie jak w przypadku Mt Taranaki widok na góry zasłoniły nam chmury… Masakra jakaś… Przelecieć 18 tys. km, przejechać kolejne 3 tys. km i co? Patrzę do góry, a tam - chmury… A do tego prognoza pogody na dwa dni mówi o tym, że przelotne deszcze mają się zamienić w opady intensywne. Rewelacja…
Górek co prawda nie widać, ale lodowce są w zasadzie namacalne. Można byłoby w sumie trochę po lodzie pochodzić. Jest jednak mały problem. Ze względu na wysokie ryzyko kosztownego nadbagażu raki i czekan zastały wyeliminowane na etapie pakowania. W końcu – na jeden, czy dwa dni, to gdzieś tam raki pożyczymy… No i dotarliśmy do krainy tutejszych lodowców. Mieściny na skraju tych lodowców jakieś takie małe i bardzo komercyjnie nastawione do życia i turystów. Raków oczywiście nigdzie nie można wypożyczyć, a najbliższy sklep outdoorowy, to chyba z 200 km stąd… To nie Zakopane…  Co tu cholera zrobić? Przyjechać nad dwa fajne lodowce i nawet ich nie dotknąć? Kiepsko jakoś…  Jest jednak rozwiązanie. Tutejsze firmy organizują wycieczki na lodowce. Hmm… Może tam będą mieli raki? No mają – ale w pakiecie. Z przewodnikiem znaczy się…  Czuję wewnętrzny opór – jak to? Raki z przewodnikiem wynajmować? Moja dusza wspinacza zaczyna się buntować. Z drugiej jednak strony – być tutaj i nie pochodzić sobie trochę po tych lodowcach? Pełnowymiarowy dylemat moralny. Z ciężkim sercem decydujemy się na opcję, w której w pakiecie dostaniemy przewodnika…  Na wszelki wypadek, w celu weryfikacji, czy raki są potrzebne wypuszczam się w piątek późnym popołudniem na czoło lodowca Franz Josef – mała przechadzka po twardym lodzie potwierdza, że raki by się jednak przydały.
Nocleg spędzamy nad jeziorem Mapourika – i tu zdarza się mały cud. Wieczorem następuje częściowe rozstąpienie chmur i naszym oczom ukazują się góry J Cud się szybko skończył i pozostała nierówna walka na froncie z pieprzonymi muszkami sand flies. To latające ścierwo jest gorsze od komarów – mniejsze, nie słychać jaka lata i atakuje niepostrzeżenie. Ugryzienia są bolące i swędzą baaardzo mocno dopiero po kilku godzinach. Sand flies wykorzystują każdą odkrytą powierzchnię i atakują bezlitośnie. Dla przykładu – pomiędzy kostką, a ścięgnem Achillesa doliczyłem się 18 ugryzień… Może z powodu tych cholernych muszek na Wyspie Południowej jest tak mało mieszkańców? Na mapie widziałem zatokę o nazwie „Sand Fly Bay” – ominiemy ją szerokim łukiem.
Rano w sobotę udaliśmy się do miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć na „całodzienną wyprawę” na lodowiec. Moje wątpliwości i wewnętrzny opór się nasiliły. Kasia stara się ratować sytuację próbując mnie przekonać, że powinniśmy to potraktować jako spacerek w celu rozprostowania kości…
Na horyzoncie pojawiły się dodatki do raków – dziewczynka przewodnik i chłopczyk przewodnik. Dziewczynka przewodnik zaczęła swoją mowę od formułki, że góry, a w szczególności lodowce to niebezpieczne miejsce… „ O k…” – myślę sobie… „Ta blondyneczka, to sama sobie chyba tymi rakami krzywdę zrobi...”. Chłopczyk przewodnik to jakiś wygadany był i nawet dużo wiedział o tym rejonie. Amerykanin próbujący się chyba wykazać. No dobra – pójdziemy za Hamburgerem. Na początku Hamburger nawet ciekawie coś tam opowiadał. Po drodze pogadaliśmy  trochę o wspinaniu – „Jak się chłopiec wspina to może będzie nawet ok”. Trochę tylko taki amerykański misio jednak – wszystko jest „cool” i „awsome”…  Na podejściu mieliśmy ochotę się trochę rozgrzać. Wrzucamy drugi bieg, a Hamburger trochę stopuje tempo… Hmmm…
Dochodzimy do lodowca. Zakładamy raki. Ja to bym już pobiegł do góry, ale Hamburger prowadzi… Ślimacze tempo jakieś. Kasia dostrzega w moich oczach rozpacz. Na szczęście widoczki są całkiem fajne i na nich staram się koncentrować.


Na lodowcu Hamburger niesie ze sobą coś w rodzaju kilofa. „Na cholerę mu ten kilof?” – myślę sobie. Okazuje się, że kilof służy do… wyrąbywania stopni w lodowcu. Tak, tak – schodki nam wyrąbywał. Również w terenie prawie poziomym. Dwa razy się przy tym prawie wywrócił. Dramat. A podejście opiekuńcze do ludzi to Hamburger miał takie, że jak szliśmy przez las, to miałem wrażenie, że zacznie krzyczeć: „Uwaga, uwaga!!! Niebezpieczeństwo! Liść z drzewa leci!”.
Doszliśmy do linii seraków – fajny widok. 
Tylko w pewnym momencie patrzę – a tam z jednej strony idą chmury i z drugiej strony też - tylko dużo ciemniejsze. Będzie deszcz jak nic, a może nawet chmura wejdzie na lodowiec i będzie jak we mgle. Patrzę na dół – trochę do zejścia jest, ale jak narzucimy dobre tempo, to może przed zlewą zejdziemy z lodu. Hamburger miał chyba jednak jakiś plan rozpisany – tu coś gada, tam coś pokazuje… Ołowiane chmury przesuwają się sprawnie i szybko w naszą stronę, a ten kręci się po lodowcu i stuka tym swoim kilofem. „Pogięło gościa, czy co?” – myślę sobie. W pewnym momencie mam wrażenie, że Hamburger się trochę w tym lodowym świecie zagubił. Zatrzymał się w końcu i przepuszcza inną grupę. „Co ten patafian robi? Zaraz zacznie lać!” – myślę sobie. Patrzę na drugiego przewodnika – widać, że Kiwi idzie dziarskim krokiem i sprawia wrażenie osoby, która zna teren. Totalne przeciwieństwo Hamburgera. No to „See you” jak to mówią i mając już po dziurki w nosie chłopczyka przewodnika schodzę za tym drugim. Hamburger coś tam woła, że „Proszę pana – w grupie trzeba zostać…”. „Chcesz sobie moknąć w grupie – to sobie moknij. W takim tempie, to my do jutra nie zejdziemy” – myślę sobie. I schodzimy z Kasią za tym drugim. Dziarskim krokiem. Normalnym – znaczy się. Jak dochodziliśmy do parkingu zaczęły padać pierwsze krople, które szybko zamieniły się w deszcz. „Awsome i cool” – myślę sobie… Żadnych więcej przewodników p…-ch… (takie brzydkie określenie)!;-)
Dzięki pełnowymiarowej dezercji – na sucho wskakujemy w samochód i pędzimy w kierunku Wanaka i Queenstown. Żeby odreagować wynajem tych nieszczęsnych raków będę musiał sobie chyba skoczyć na bungy ;-)




2 komentarze:

  1. Marcinie czytam o trzęsieniu ziemi w NZ - wszystko ok? mam nadzieję że nie byliście w pobliżu i nie wpłynie to zasadniczo na wasze plany : ) piszcie dalej, świetnie się to czyta i zazdrości, pół firmy już chyba to śledzi : )

    pzdr
    PiotrS

    OdpowiedzUsuń
  2. Spoko - wszystko z nami OK. Opóźnienia z publikowaniem wpisów związane są z brakiem dostępu do netu. Czasami nie mamy też zasięgu w komórkach...
    Pzdr
    M

    OdpowiedzUsuń