środa, 2 marca 2011

Od oceanu aż po góry

Siedzimy sobie właśnie przy drodze prowadzącej wzdłuż jeziora Pukaki aż do miejscowości Aoraki Mount Cook, która nazywa się tak samo jak najwyższy szczyt Nowej Zelandii. W tle za mną widać sylwetkę tej góry, która pomimo „zaledwie” 3754 m.npm. ma charakter lodowcowy.

Zanim jednak tutaj dotarliśmy byliśmy dzisiaj (27 lutego) w kilku całkiem fajnych miejscach J
Najpierw dotarliśmy do miejscowości Moeraki, gdzie nad brzegiem oceanu „rozrzucone” są kuliste głazy (zwane Moeraki Boulders). Wygląda to tak jakby ktoś wyrzucił na plażę różnej wielkości kule.

Jest wiele teorii i mitów dotyczących pochodzenia tych kulistych głazów. Moim zdaniem są to jednak skamieniałe jaja gigantycznych nielotów. Mogą o tym świadczyć skamieniałe skorupy rozrzucone wokół w pełni zachowanych, ale skamieniałych „jaj”;-)
W drodze pod Aoraki mamy jeszcze jeden przystanek nad oceanem. W Oamaru jest bowiem „Penguin Viewing”. Podobno jest tam sporo pingwinów w specjalnie utworzonym rezerwacie. Liczymy na to, że w końcu zobaczymy całą kolonię dreptających yellow-eyed penguins. Po drodze do rezerwatu mijamy znaki drogowe wskazujące, że pingwiny wręcz przechadzają się tutejszymi ulicami.
Na miejscu natrafiamy na całe stado pingwinów – dorosłych i jeszcze takich małych! ;-) Jest ich całe mnóstwo!
Okazuje się, że za zobaczenie kilku żywych sztuk z małymi trzeba nieźle zapłacić… Zadawalamy się zatem ich sztucznymi klonami ;-) W ramach „ptasiej rekompensaty” mamy możliwość zobaczenia na żywo sceny prawie jak z filmu Alfreda Hitchcock’a – można zapomnieć o wejściu na ten pomost ;-)
Żegnamy się na czas jakiś z oceanem i ponownie wjeżdżamy w głąb Wyspy Południowej. Po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Najpierw mijamy rozległe równiny, a następnie wjeżdżamy na tereny otoczone górami…  
Przewodniki bywają czasami inspirujące. Szczególnie dotyczy to małych zdjęć z lakonicznym opisem wciśniętych gdzieś w rogu strony. Zazwyczaj tego typu miejsca są przez turystów pomijane. Czasami do tego typu miejsc trudno dotrzeć. Często natomiast takie miejsca na długo pozostają w pamięci ;-) Właśnie do takich miejsc lubimy docierać J Tak też było w przypadku Clay Cliffs w Omarama. Do samej miejscowości dojazd był prosty. Omarama wygląda jak wielkie skrzyżowanie otoczone stacją benzynową, kilkoma knajpami i kilkunastoma domami. Typowe nieduże miasteczko na Wyspie Południowej. W sumie nic ciekawego. Jednak kilkanaście kilometrów za tym miastem znajduje się prywatna posesja przez którą prowadzi kilkukilometrowa gruntowa droga. Po sforsowaniu dwóch bram zamykanych na skobel ukazuje się taki oto widok:


Na pierwszy rzut oka powyższe formacje przypominają gigantyczne kopce termitów ;-) Są to jednak kilkudziesięciometrowe klify zbudowane z gliny i kamieni, które są nieustannie rzeźbione przez deszcz, wiatr i słońce. Cały teren sprawia wrażenie niestabilnego amfiteatru, który zaraz może się rozsypać (w sensie dosłownym). Wchodząc pomiędzy gliniane iglice zastanawiamy się, czy dobrze zrobiliśmy nie biorąc ze sobą kasków. Przy każdym podmuchu wiatru słychać osypujący się piasek i spadające kamyczki. Widok jest jednak niesamowity, no i jesteśmy tu sami J                
Wracamy przez rozległą dolinę. Droga jest w zasadzie pusta – jak okiem sięgnąć rozległa przestrzeń, którą wręcz chłoniemy J Takich miejsc oczekiwałem przyjeżdżając na Wyspę Południową J

Taką drogą zatem docieramy nad jezioro Pukaki. Pogoda i widoczność są rewelacyjne. Na horyzoncie widzimy górki, a nad nimi góruje Mt Cook. Na zachodnim wybrzeżu nie było nam dane w pełni zobaczyć Alp Południowych.  Z tej strony mamy te góry podane prawie jak na tacy J
Nocujemy po raz kolejny na dziko. Cisza. Pod nami szumi jezioro, a nad nami całe niebo usłane gwiazdami, których w zatłoczonym i głośnym mieście zazwyczaj nie widać…
PS - Ostatni akapit o gwiazdach prosiła dopisać Kasia ;-) Podobno wszystkie je dzisiaj widać ;-)
M & K

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz