czwartek, 10 lutego 2011

Lecimy, lecimy, lecimy – część 2, a w zasadzie 3

No to dla odmiany lecimy znowu prawie 11 godzin… Tym razem 9205 km…  Przelot zaczęliśmy od testowania piwa i wina i z kulinarnych ciekawostek  mogę powiedzieć tylko tyle, że zapowiada się na wyspach przygoda w krainie dobrego wina ;-) To co mieli na pokładzie było całkiem, całkiem – nie powiem ;-) A przypuszczamy, że na miejscu będzie nawet lepsze. Trochę jesteśmy już zamuleni tą podróżą – i nie jest to wina dobrego wina…  Zmiana czasu i brak snu daje się we znaki. W trakcie tzw. „nocy” pewien człowiek, o wzroście nie przekraczającym kilkudziesięciu cm, za wszelką cenę próbował „opowiedzieć” swoim rodzicom i pozostałym pasażerom swoje „wrażenia” z podróży, używając do tego bardzo specyficznej formy przekazu werbalnego, która wibrując w powietrzu docierała do uszu… Żeby nie było wątpliwości – baby on the board…
M
Lecimy nad Papuą Nową Gwineą… i co? Jest noc, nic nie widać! Do tego cholerny Chińczyk, który siedzi przy oknie, śpi i ma okno zasłonięte. Właśnie przez to, nawet jak już się zrobiło jaśnie, a my lecimy wzdłuż Wielkiej Rafy Koralowej, to nie można nic zobaczyć! Siedzę jak na szpilkach, już sprawdziłam lot powrotny i niestety też lecimy w nocy!!!! Być tak blisko, no dobra – relatywnie blisko, bo przecież bliżej niż z Polski… I nie zobaczyć Wielkiej Rafy z lotu ptaka… L Cholerne Chińczyki!!
K
Jesteśmy już na miejscu J Wreszcie.. Odprawa poszła sprawnie, ale musieliśmy trochę wybebeszć plecak. Mają tutaj totalnego świra na punkcie ochrony środowiska (jak ja już lubię ten kraj J ) i pilnują, żeby przy okazji  wwożenia takich rzeczy jak namioty, czy inny sprzęt turystyczny nie przywieźć jakiegoś robactwa, czy czegokolwiek, co mogłoby zaatakować tutejszą roślinność. A intensywna roślinność jest tym, co się rzuca w oczy już po wyjściu z lotniska, ale w końcu tutaj jest lato i dużo opadów, a u nas była (jest – sorry;-) zima.
W wypożyczalni samochodów już na dzień dobry „niespodzianka” – samochód nie odpala :-/ Ale „no problem, no problem – battery is flat” Hmm.. Jeden akumulator, drugi akumulator i w końcu odpala. Hmm… No dobra jedziemy. A w zasadzie Kasia jedzie, a ja trzymam mapę ;-) Kasia jako kierowca mający doświadczenia z automatami podejmuje wyzwanie lewostronnego ruchu. Ja nie protestuję ;-))) Mam poza tym jet laga i głowa mnie boli ;-) Od razu na początek rondo i kolejne rondo – keep left side, keep left side ;-) Nie jest źle. Myślałem, że będzie gorzej… z siedzeniem jako pasażer na miejscu kierowcy ;-) Już na początku zmieniamy plan podróży i pomimo świetnego rozpracowania pierwszego dnia na papierze jedziemy w inne miejsce ;-) Musimy zrobić zakupy i chcąc nie chcąc jedziemy do sklepu nurkowego po pianki i do centrum handlowego. No i pierwszy mały szok – wypasione centrum handlowe, a część ludzi chodzi bez butów (!).  Na ulicach też. Towarzystwo w Auckland jest niezwykle międzynarodowe i wyluzowane (na pierwszy rzut oka). Drugi szok pojawił się w momencie, gdy postanowiliśmy coś zjeść. Chociaż… czy rzeczywiście szok? Ja w sumie podejrzewałem, że sushi będzie tutaj fast foodem, ale nie spodziewałem się, że będzie tańsze od zestawu w Mac Donald’s! Szanowni Warszawiacy uwielbiający sushi – co byście powiedzieli na wypasiony zestaw dziesięciu różnorakich kawałków sushi (gdzie po zjedzeniu 6 byłem już najedzony) w cenie 13 NZ$ (x 2,3 PLN)?
W końcu dotarliśmy nad wodęJ Nocleg znaleźliśmy na campie w miejscowości Waiwera, bo Orewa przejechaliśmy ;-) Camp nad samiuśkim oceanem J Ja wskoczyłem do wody, a Kasia prawie zasypia na siedzącoJ Butelka zimnego białego wina i wreszcie mam poczucie wakacji – Welcome New Zealand J


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz