piątek, 25 lutego 2011

Chodźmy na spacer…

Deszcz nas wygonił z krainy lodowców. Wyruszyliśmy w kierunku Mount Aspiring National Park, pełni nadziei, że jak przejedziemy na drugą stronę pasma górskiego, to uciekniemy przed deszczem. Na Wyspie Południowej dużo pada, ale na wybrzeżu od strony Morza Tasmana szczególnie dużo. Jest to związane z tym, że gorące masy powietrza znad Australii przelatują nad morzem, nasycają się wilgocią i natrafiają na barierę w postaci Alp Południowych. Stąd po tej stronie tyle opadów i niezwykle ekspansywnej roślinności. Wygląda to tak jakby roślinność po tej stronie eksplodowała – jest soczysta i intensywnie zielona. Podobno po drugiej stronie gór nie ma tylu opadów – brzmi to w mojej głowie jak mantra i powoduje, że przejeżdżamy ok 200 km…

Krajobraz rzeczywiście ulega znaczącej zmianie. Lasy po tej stronie są bardziej „europejskie”. Dojeżdżamy w okolice jeziora Wanaka i doznajemy niezwykłych przeżyć estetycznych – krajobraz jest wręcz bajeczny – połączenie gór z jeziorem, a do tego zachód słońca z przesuwającymi się chmurami w tle. Jako uzupełnienie należy dodać rozległą przestrzeń i pustą drogę (!). Trudno to opisać, a zdjęcia nie są w stanie tego ogarnąć i pokazać. To trzeba zobaczyć na własne oczy!
Rano docieramy do miejscowości Wanaka. Miasteczko malownicze (i tak czyste, że można chodzić  po ulicy boso), położone nad jeziorem i otoczone górami… Niedaleko Wanaka, w parku narodowym Mount Aspring, można sobie zrobić kilkugodzinny spacer, który prowadzi pod czoło lodowca w okolicach góry Rob Roy. W sam raz żeby się trochę rozruszać po siedzeniu w samochodzie. Jedną z atrakcji (poza dotarciem do czoła lodowca) jest wiszący most nad rzeką Matukituki. Myślę sobie „wiszący most” i już przed oczami mam rozpiętą stalową linę chyboczącą się wysoko nad dziko rwącą rzeką. Jak się okazało, aż takich emocji jednak nie było ;-) 
W sumie Rob Roy Track to taka ścieżka w lesie – w sam raz na spacerek. Większość „standardowego” wyposażenia górskiego plecaka zostawiamy więc w samochodzie. Drepczemy sobie dobrze utrzymaną i oznakowaną ścieżynką. Jak się pojawia jakiś bardziej eksponowany odcinek, to od razu natrafiamy na ostrzeżenie. Pełen relaks, tylko że pod górkę;-)
W pewnym momencie zaczyna siąpić deszcz. Mamy jeszcze kawałek do czoła lodowca, tak więc nie rezygnujemy. W końcu coś tam widzimy na horyzoncie – wisi trochę lodu wysoko nad głowami po drugiej stronie rzeki. „To tyle?” – myślę sobie. „Nie! Chyba nie… Tam dalej wije się ścieżka!” – myślę sobie. Zaczyna padać już dosyć mocno. Napieram dalej, a Kasia odpuszcza i ma najwyraźniej instynkt samozachowawczy… Po kolejnej godzinie spacerek zamienia się w górską wyrypę. Dobrze utrzymany szlak zmienia się w ledwie widoczny zarys ścieżki. Kilkukrotnie myli mi się ze starym wyschniętym strumieniem. To już chyba nie jest Rob Roy Track… Robi się coraz chłodniej, czyli jestem coraz bliżej lodowca. Zlewa robi się totalna i jestem przemoczony do suchej nitki. Obsuwam się ze 3 metry po śliskiej trawie i przeklinam w duchu, że stuptuty, dodatkowe skarpetki i termos z ciepłą herbatką zostały na dole… Woda radośnie chlupocze w butach, ale do lodowca w końcu docieram… 
Czy było warto zamienić spacerek w porządną wyrypę? Zdjęcie mówi samo za siebie ;-)

4 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hahahahahaha! Rewelacja!
    ;)
    Oto gorski Marcin. Znam Go z takich wlasnie zdjec, typu:
    Cholernie wyczerpany dotarlem do celu! ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. P.S. No chyba, ze to nie jest opuchlizna, tylko okraglosci po slynnym sushi z ubieglego tygodnia... ;)

    OdpowiedzUsuń