sobota, 26 lutego 2011

Na końcu Wyspy Południowej

Dzisiaj (24 lutego) zamierzamy dotrzeć na koniec Wyspy Południowej. Jest to miejsce w którym kończy się lub zaczyna nowozelandzka High Way No 1 – trasy, która biegnie od najdalej wysuniętego punktu na Wyspie Północnej (na samym czubku Cape Reinga) aż po sam kraniec Wyspy Południowej. W jednym i drugim miejscu są drogowskazy pokazujące odległość do wybranych miejsc na świecie.
Jedziemy zatem na południe w kierunku Bluff. Jest to ostatnia miejscowość na Wyspie Południowej. Nie jest to jednak koniec Nowej Zelandii. Z Bluff można się bowiem przeprawić na Steward Island – za nią są już tylko wysepeczki, „ryczące czterdziestki” (potężne wiatry w okolicach 40 równoleżnika) i… Antarktyda.
Stajemy na końcu Wyspy Południowej. Patrzymy na kierunkowskazy i mamy wrażenie, że rzeczywiście jesteśmy daleko… Do Bieguna Południowego jest bliżej niż do Równika, a do Londynu prawie 19 tys. km (!).

Bluff jest też chyba dalekim miejscem dla samych Nowozelandczyków. Miasteczko sprawia wrażenie opuszczonego. Wiatr hula po ulicach, niektóre domy opuszczone, zardzewiałe łodzie na wybrzeżu. Działa jeszcze port (kutry rybackie poławiają m.in. ostrygi) i terminal kontenerowy i chyba tylko dzięki nim coś się tutaj dzieje. Lata świetności to miasteczko ma już dawno za sobą… Podobne wrażenie mamy również w Invercargill, które jest największym miastem na południu. Rozległe ulice i podupadłe domy. Najbardziej okazałe budynki zostały wybudowane w latach dwudziestych ubiegłego wieku…
Jedziemy dalej tzw. „scenic drive” w kierunku Dunedin. Trasa wije się wzdłuż wschodniego wybrzeża. Krajobraz skrajnie inny od tego jaki widzieliśmy na wybrzeżu zachodnim – tam były wysokie góry lub strome pagórki porośnięte deszczowym lasem. Gorące masy powietrza lecące znad Australii powodowały, że na zachodnim wybrzeżu było też stosunkowo ciepło. Tutaj, na południowym wschodzie jest inaczej. Brzeg oceanu jest bardzo płaski i po ułożeniu drzew widać, że wieje tutaj koszmarnie. Jest też dużo zimniej. W zasadzie jest teraz koniec lata, ale temperatura w dzień wynosi zaledwie 12-14 stopni.
Przejeżdżamy przez region Catlins. Pagórki, zielono, w sumie nawet ładnie. Na nas już jednak takie krajobrazy nie robią większego wrażenia (!). Po małej refleksji dochodzimy jednak do wniosku, że taki rejon w Polsce, czy w Europie byłby celem samym w sobie…
Docieramy do Cathedral Caves – ogromnych jaskiń nad brzegiem oceanu – tutaj następuje szybka ewakuacja, bo zaczyna się przypływ i wody jest coraz więcej na plaży.
Dalej jedziemy do Nugget Point. Liczymy na to, że uda nam się zobaczyć Yellow-eyed Penguins. Jest tam nawet przygotowane specjalne miejsce, z którego można podglądać te nieloty. Udaje nam się wypatrzeć aż jednego :-))) No cóż… ale fok jest za to dużo więcej w okolicach latani morskiej.
 


Dojeżdżamy ostatecznie do Dunedin. Leje tam, że ledwo cokolwiek widać. Na namiot nie ma szans. Szukanie alternatywnego noclegu o tej porze może być karkołomne. Tak więc pozostaje nam nasz mini campervan, czyli nocleg w subarynie ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz