środa, 16 lutego 2011

Kia Ora Southern Island

Raniutko (15 lutego) zwijamy się z parkingu, na którym nocowaliśmy w naszym Subaru Legacy (miejsca w środku tyle, że wynajem campera byłby czystą rozrzutnością;-) ). Przypominam, że celem noclegu w samochodzie było uniknięcie totalnej ulewy, jaką zapowiadały wieczorne chmury. Cel został osiągnięty – ulewy uniknęliśmy… bo jej w ogóle nie było ;-) Tak to jest z tą tutejszą pogodą…
Jedziemy z powrotem do Wellington, szybki check-in na promie i po raz kolejny sprawdza się stare indiańskie przysłowie, że kto rano wstaje ten… pije kawę;-) Kawa była rewelacyjna, a że byliśmy wcześnie na promie, to miejsca widokowe znaleźliśmy wypasione J Żegnamy Wyspę Północną i już nie możemy się doczekać tej surowej przyrody, tych pustych dróg i niekończących się przestrzeni, które czekają na nas na południu…
W celu dotarcia na Wyspę Południową najpierw trzeba pokonać cieśninę Cook’a. Przy dobrej pogodzie (czyli takiej jaką my mieliśmy) widać zarówno brzeg jednej, jak i drugiej wyspy. Na Wyspę Południową wpływa się przez Queen Charlotte Sound – coś w rodzaju fiordu (z tym, że nowozelandzkiwe sounds powstały w inny sposób niż typowe norweskie fiordy – podnoszący się poziom wód morskich zalał doliny i teraz widoczne są tylko ich strome zbocza). Queen Charlotte Sound poza tym, że pełni rolę bramy na Wyspę Południową jest jednocześnie jednym z najdłuższych Sound(ów) w parku narodowym Marlborough Sounds Maritime Park.
Widok momentami zwala z nóg. Nasza przeprawa kończy się w Picton. Mała mieścina z kameralnym portem, przy którym rosną… palmy… Hmmm… Gdzie ta brutalna przyroda? Gdzie te góry? Jeszcze je znajdziemy... Póki co posileni fish&chips (momentami się zastanawiam, czy jest to bardziej narodowa potrawa NZ, czy UK) jedziemy!
Mamy zamiar wykorzystać tą wspaniałą słoneczną pogodę i posnorkować trochę w tutejszych sound(ach). Palcem na mapie wskazujemy miejsce. Taaak – tu będzie super!
Jedziemy, jedziemy krętą dróżką, podziwiamy widoki i… mijamy zjazd na wyznaczony wcześniej sound. Cholera! Ostro hamuję, skręcam i z impetem szoruję felgą po wysokim krawężniku. No nieźle… Kasia wyskakuje z samochodu – „Poobdzierana trochę, ale się nie wygięła” – słyszę. A w sumie to co mnie to obchodzi – mam pełne ubezpieczenie i jak się felga nie wygięła, to jedziemy dalej. Palcem wyznaczamy kolejne miejsce na mapie. Dobra – to też wygląda ciekawie. Jedziemy, jedziemy… Wjechaliśmy prawie na szczyt jakieś góry i… coś się nie zgadza… Gdzie jest woda? Nie ma wody…  Odpływ zabrał prawie całą wodę… Jedziemy z powrotem... Tym razem kierujemy się w kierunku Motueka, skąd jutro wyruszmy na całodzienną wycieczkę do rezerwatu Tonga Island w parku narodowym Abel Tasman. Liczymy jeszcze na to, że po drodze będzie jeszcze jakaś sympatyczna zatoczka, aż za zakrętem ukazuje się nam taki widok:
Na szczęście Kasia znalazla coś dla siebie:
Trudno… Jedziemy dalej. Szybko pójdzie – w końcu to tylko ok 100 km, a na Wyspie Południowej są w końcu bezkresne przestrzenie i puste drogi… No i wleczemy się w korku przez Nelson, Richmond i Mapua… Aż dojeżdżamy. Szukamy noclegu. Musimy nocować na campingu, który ma elektryczność, bo nam się już we wszystkich możliwych sprzętach rozładowały baterie. Ale spoko – na Południowej Wyspie w zasadzie prawie wszędzie można nocować za pół darmo, a prąd się gdzieś znajdzie. Dotarliśmy do campu w Motueka i jest to najdroższy camping, na którym dotychczas spaliśmy – 43 NZ$!!! Jest jednak pralnia, tak więc korzystamy z dobrodziejstwa cywilizacji i odgrażamy się, że tą dziką przyrodę i bezkresne przestrzenie jeszcze tu znajdziemy! J

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz