sobota, 19 lutego 2011

Czy kiwi to kiwi?

Opuszczamy sympatyczny camping w Ruby Bay. Fajne miejsce położone tuż nad zatoką. Camping jest prowadzony przez DOC (Departament of Conservation) i kosztuje jakieś śmieszne pieniądze – 6 $NZ od osoby. Jakbyście byli tutaj w okolicy, to jest to dużo lepsza miejscówka niż Holiday Park w Mouteka.
Dzień rozpoczynamy od kawy i crossaint’a w tutejszej szwajcarskiej b uolougerie, gdzie crossiant smakuje jak we Francji J
Wczorajsze kajakowanie na słońcu doprowadziło do tego, że mamy mały słońcowstręt. Na dzisiaj mieliśmy zaplanowany wypad w kierunku Anapai Bay, ale kolejna dawka słońca chyba by nas dobiła… Krótko mówiąc – niezłe lato mamy tegorocznej zimy ;-) Zmieniamy zatem plan i wyruszamy w kierunku Nelson Lakes National Park. Przed odpaleniem silnika robimy jeszcze zakupy i tu pojawia się po raz pierwszy pytanie – „Czy kiwi, to kiwi?”. Podchodzę do działu z owocami i warzywami. Są owoce kiwi. Ładne. Mięciutkie. Soczyste. Kraj produkcji – „Italy” or „USA”. Że jak przepraszam? Kiwi na Nowej Zelandii nie jest z Nowej Zelandii? No cóż… Owoce są sezonowe i nawet w takim miejscu jak to nie rosną cały rok… Podobno sezon na kiwi ma się rozpocząć za kilka tygodni – może się jeszcze załapiemy ;-)
Po zakupach (Countdown jest naprawdę godną polecenia siecią supermarketów – duży wybór i ceny bardzo ludzkie) jedziemy sobie przez jeden wielki sad – są pola, na których hektarami uprawiane są jabłka (rewelacyjne – polecamy), kiwi (jeszcze niedojrzałe). Jest nawet chmiel (piwo na NZ jest warte grzechu) i są też oliwki (czyżby potomkowie Greków albo Chorwatów?).
Po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz zmienia się kompletnie. Mamy wrażenie jakbyśmy jechali wzdłuż Tatr Zachodnich. Dojeżdżamy do St Arnaund – miasta stanowiącego bramę wjazdową do parku narodowego Nelson Lakes. Liczba mnoga może wskazywać, że wjeżdżamy na teren ichniejszych Mazur. Nic bardziej błędnego – jeziora są DWA - polodowcowe! Jedno z nich – Lake Rotoiti powinno być z resztą dobrze znane wśród klientów sieci Ikea, gdzie można kupić plakat z pomostem, po którym wzrok ucieka w kierunku jeziora i gór w tle. Docieramy w to miejsce i dochodzimy do wniosku, że zrobienie takiego zdjęcia jest aktem niezwykłej cierpliwości i wytrwałości. Na „tym” pomoście, przez dłuższą chwilę jest tłum ludzi.
Po jakimś czasie istnieje nawet możliwość zrobienia krótkiej sesji jogi ;-)
Jest jeszcze wcześnie, tak więc ruszamy dalej. Docieramy na zachodnie wybrzeże Południowej Wyspy. Ponownie następuje totalna zmiana krajobrazu i widoków, a przejechaliśmy zaledwie ok 150 km. Wracamy na wybrzeże, ale jest to wybrzeże zupełnie inne od tego, jakie widzieliśmy do tej pory. Fale wściekle atakują brzeg i skały. Po naszej lewej stronie znajduje się ciąg wzniesień, które stanowią granicę nie do przebycia dla chmur nadciągających znad morza – stąd dużo opadów i wysoka wilgotność. Temperatura wskazuje zaledwie dwadzieścia kilka stopni, a my mamy wrażenie jakbyśmy przemieszczali się w tropikach. Na Wyspie Południowej spodziewaliśmy się surowego klimatu… jednak nie po tej stronie pasma górskiego ciągnącego się wzdłuż wyspy. Tutaj w krajobrazie dominują palmy – Nikan Palms są to jedyne palmy, które tak daleko na południe rosną w naturalnym środowisku.
Dojeżdżamy do kolejnego parku narodowego – Paparoa National Park. Linia brzegowa jest bardzo zróżnicowana. Tak więc zatrzymujemy się wielokrotnie próbując uchwycić w obiektywie to co widzimy. Zdjęcia jednak nie oddają tego co widzą nasze oczy ;-) Na jednym ze zjazdów widzę jakieś zamieszanie w krzakach. Patrzę, a tam dwa nieloty. „Kasia – patrz! To chyba ptaki kiwi! Ale numer, gdzie jest aparat!” – krzyczę. „Ale jaja! Tak trudno zobaczyć ptaki kiwi w ich naturalnym środowisku, a nam się udaje!”. Aparat przy oku i ostrożnie zbliżam się do nielotów. Nie uciekają. Nawet z ciekawością podchodzą do nas. Wręcz ustawiają się jak do jakiejś sesji zdjęciowej. Klikam kilkanaście fotek – „Ale nam się poszczęściło” – myślę sobie J Sprawdzam jeszcze jednak w przewodniku zdjęcie z ptakami kiwi. No i mamy wrażenie, że te nasze „kiwi” mają jakieś takie krótkie dzioby… „No może to jakaś taka lokalna odmiana” – myślę sobie…

 
Dojeżdżamy do Pancake Rocks. Przed wejściem do biura informacji wisi tablica informacyjna. Kilka stron ze zdjęciami „naszego” nielota, który nazywa się WEKA, a nie KIWI. Weka podobno jest: ciekawski i się nie płoszy tak jak kiwi… To dużo tłumaczy dlaczego nasz „kiwi” tak chętnie ustawiał się do zdjęcia: główka w górę, główka w dół, zdjęcie z profilu… Cała kolekcję zdjęć mamy – tak więc jakby co – to możemy przesłać na maila ;-)
Pankake Rocks z najbardziej charakterystycznym Dolomite Point robią na nas wrażenie. Dolomitowe skały rzeźbione przez lata przez olbrzymie morskie fale. Skała super. Do tradycyjnego wspinania za bardzo się nie nadaje – brak możliwości asekuracji. Wędkę można byłoby jednak założyć…. Aż korci żeby kapcie do wspinania założyć ;-) Nic z tego – wszystko jest jednak ogrodzone, a turystów tyle, że ciężko niezauważenie przecisnąć się przez barierki… Pozostaje tylko możliwość zrobienia kilku fotek…
Szukamy campingu i dojeżdżamy do małego parkingu na wybrzeżu. Decyzja jest szybka i prosta – nocujemy na „Rumuna” w samochodzie ;-) Widok bajeczny – prawie jak w raju. „Prawie” robi wielką różnicę – atakują nas cholerne sand flies – dwumilimetrowe muszki nie dają nam spokoju… Dobrze, że mamy Off! Insect repelent spray i dwie butelki białego nowozelandzkiego wina, które do spaghetti carbonara pasuje idealnie ;-)


Tak więc - Czy kiwi to kiwi? ;-)

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz