czwartek, 10 lutego 2011

Cape Reinga

Godziny funkcjonowania przestawiają się nam kompletnie – jet lag ciągle działa ;-) Dzięki temu mogę podziwiać kolejny wschód słońca ;-) Coś co w normalnych warunkach w moim przypadku jest prawie niemożliwe ;-) Poranna kawka z widokiem na zatokę i ruszamy w kierunku Cape Reinga – najbardziej wysuniętej na północ części NZ.
Dzisiaj mamy okazję doświadczyć co oznacza pojęcie „zmiennej pogody” i jak cenne są prognozy pogody. Pogoda rzeczywiście jest zmienna ;-) Wystarczy przejechać kilkadziesiąt kilometrów żeby z ulewy wjechać na tereny zalane słońcem. Użyteczność prognoz pogody jest natomiast taka sama jak w Wielkiej Brytanii… Czyli taka sobie – to jest opinia jednego Kiwi, który przyjechał tu kilkadziesiąt lat temu. Tak więc gdziekolwiek by się nie poszło trzeba być przygotowanym na każde warunki pogodowe.
Żeby dojechać na Cape Ringa przeprawiamy się promem w Rawene. Sama przeprawa to nic specjalnego, ale przed nami stoi samochód, który na szybie ma napis: „You don’t stop having fun because you’re getting old. You get old because you stop having fun”. Coś w tym cholerka jest… No to jest szansa, że się nie zestarzeję ;-)
W drodze na Cape Reinga zatrzymujemy się w miejscu, gdzie kiedyś wydobywano kauri gum, czyli żywicę z drzew kauri. Ponad sto lat temu robiono to na skalę masową i tzw „gum diggers” działało tu ok 9 tys. (!). Pracę chłopaki mieli przerąbaną – grudki żywicy znajdowały się bowiem na podmokłych i bagiennych terenach – w miejscu gdzie 40 tys. lat temu zdarzył się kataklizm, który poprzewracał wiekowe i ogromne drzewka. Gum diggers siedząc po kolana w wodzie wydobywali tą cenna zmineralizowaną już żywicę, która była masowo wywożona do Europy. Warunki życia mieli koszmarne – ciekawe ile kasy na tym wyciągnęli ;-)
Po drodze na najbardziej wysunięty północny półwysep mijamy niezliczoną ilość krów i owiec pasących się tu i ówdzie. Trzeba będzie kiedyś zrobić sesję zdjęciową tym owieczkom (szczególnie tym wypasionym i tym, które już są wygolone i łyse biegają po polu) ;-)
Cape Reinga robi wrażenie – cypel w formie klifu, który atakują olbrzymie fale Pacyfiku i Morza Tasmana. 

Koło latarni morskiej stoi pewnego rodzaju drogowskaz wskazujący odległości do wybranych miejsc na świecie – i tak np. do Londynu jest ponad 18 tys. km, a na biegun południowy „tylko” 6 tys. km ;-) No tak – jesteśmy na Edge of the World w końcu…
Kolejny etap naszej wycieczki miał obejmować przejażdżkę po Ninety Mile Beach – taki pas plaży, która po odpływie ma piasek twardy jak beton, co umożliwia wjechanie tam samochodem. Jest tylko kilka ALE. Po pierwsze musi to być odpowiedni moment. Zdarzały się sytuacje, gdzie nadchodzący przypływ pochłaniał samochód ;-) Po drugie konieczny jest samochód typu 4WD, czyli z napędem na 4 koła i po trzecie trzeba wiedzieć gdzie wjechać, gdzie wyjechać z tej plaży. Hmmm… Widzę u Kasi pewne zwątpienie i narastający niepokój… Sprawdzam kierunki pływów i wygląda dobrze – jest faza odpływu. Chyba podjedziemy na miejsce żeby zobaczyć jak ta zabawa wygląda. Po drodze mijamy jednak punkt DOC (Department of Conservation) i ucinam sobie pogawędkę z sympatycznym Maorysem. „Czy jest dzisiaj bezpiecznie? Wiesz – to zależy. W zasadzie o tej godzinie może jeszcze będzie OK.”. „A ten wasz samochód to ma 4WD?” - patrzy na to nasze Subaru Legacy z lekkim niedowierzaniem. „Trochę niskie zawieszenie ma…” „Nie macie doświadczenia w jeździe po piasku…” No i ostatecznie decydujemy się na dojechanie do ogromnych wydm w Te Paki. Widzimy też jak wygląda wjazd na Ninety Mile Beach – jedzie się tam strumieniem… Chyba dobrze jednak zrobiliśmy, że się tam autem nie władowaliśmy, tym bardziej, że ubezpieczenie tego typu zabawy nie obejmuje ;-)


 
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz