poniedziałek, 14 lutego 2011

Taranaki vel Egmont

Zgodnie z wcześniejszym planem na niedzielę 13 lutego zaplanowane było wejście na Mt Taranaki zwany również Mt Egmont. Całkiem spory wulkan, którego sylwetka o wysokości ponad 2,5 tys. m.n.p.m. dominuje nad całym regionem Taranaki… Dominuje - jak jest widoczna oczywiście. W sobotę mieliśmy jedynie przyjemność zobaczenia potężnej masy chmur i z ich stożkowatego kształtu można było się domyślać, że to właśnie wulkan mamy przed oczami. Prognoza pogody na niedzielę była taka sobie – zapowiadali deszcz… Nie zrażony przeciwnościami losu (i tym, że lewą stopę mam w pięciu miejscach pociętą przez cholerne morskie muszelki, co utrudnia bezbolesne przemieszczanie się) nastawiłem budzik na 6 rano. Bo jak wiadomo w górki albo na górkę to trzeba raniutko, bo potem pogoda się dupczy i może być nieciekawie. A wulkanik Egmont vel Taranaki słynie z tego, że zatrzymuje na sobie wszystkie chmurzyska, które ciągną z nad Morza Tasmana…
Budzik rano zadzwonił jak trzeba. Otworzyłem jedno oko. Kasia nie daje znaku życia. I tak zapowiedziała, że na żadnego bałucha to ona wchodzić nie będzie i nie zamierza się męczyć 1,5 tys. metrowym podejściem… Wystawiam głowę z namiotu, a w miejscu gdzie powinna być dumna sylwetka bałucha kłębią się ołowiane chmury. Mt Egmont oczywiście niewidoczny…  No dobra myślę sobie… Może jak poleżę jeszcze z pół godziny, to się coś zmieni… Tak sobie leżę w śpiworku i myślę, że w sumie to w gorszych warunkach po bałuchach się łaziło… (tak na marginesie – „bałuch”  to wypukła formacja terenu, na którą w zasadzie się wchodzi na kończynach dolnych wspieranych kijkami trekkingowymi. Wspinania na bałuchu raczej się nie uświadczy). W sumie to można byłoby się zebrać, ale nawet cholerka mapy porządnej nie mam, tylko jakiś zarys drogi wydrukowany z netu… Podobno jak jest mgła i chmury, to można tam drogę łatwo zgubić… Aaaa w dupie to mam! Myślę sobie. Zostaję w śpiworze. Mam jeszcze wulkany w planie w regionie Taupo ;-)
Po śniadanku ruszamy w kierunku Cape Egmont w celu dotarcia do latarni morskiej (a po co, to za chwilę). Jedziemy sobie – nad Mt Taranaki chmurzyska takie, że aż mi się raźno na duszy robi, że jednak sobie odpuściłem – aż tu nagle po przejechaniu ok 10 km okazuje się, że chmury są tylko po jednej stronie góry, a z drugiej widać nawet zarys wulkaniku. No nie!!! Tak nie może być! Górka się pokazała! Jedziemy z powrotem.  Nerwowo patrzę na zegarek – na wejście i zejście potrzebuję ok 8-10 godzin. Jest 9.30. Na dojazd potrzebuję ok 1 godziny. Czyli zejdę najpóźniej w okolicach 20-21. Jasno jeszcze będzie i chyba bez czołówki na zejściu da radę. Radość normalnie. Kasia mówi, że mam jakieś ADHD skalno-górskie;-) Dojeżdżamy do parkingu, a tam mgła taka, że widoczność na 50 metrów… Ledwo znajduję tablicę, na której informują, że to park narodowy itd., itp. Jest jakiś kawałek ścieżki, ale cholera wie gdzie ona prowadzi. Mapy oczywiście nigdzie nie było sposobności nabyć, bo niedziela… Niepocieszony ostatecznie rezygnuję… Jedziemy na kawę do fajnego pensjonatu, w którym mogę zobaczyć… zarys mapy Mt Egmont i serię przepięknych zdjęć – Mt Egmont latem, Mt Egmont zimą… Dobrze, że kawa chociaż była smaczna i tańsza niż w Polsce.
Jedziemy zatem w poszukiwaniu latarni morskiej na Cape Egmont. Niby nic ciekawego, ale po zobaczeniu zdjęcia tej latarni w przewodniku kilka miesięcy temu w osłupieniu stwierdziliśmy, że ta latarnia jest niemal identyczna jak latarnia, którą w zeszłym roku widzieliśmy w Holandii w miejscowości… Egmont (!).  No i zrodził się pomysł żeby trzasnąć identyczną fotkę na Nowej Zelandii. No i jedziemy… jedziemy… Kilometrów natrzaskaliśmy chyba 150. O i dojechaliśmy! Jest wybrzeże. Jest latarnia… Tylko jakaś taka dziwna… Mała jakaś. Za mało okienek ma. I jakiś budynek przyklejony… Dobudowali cholera w ciągu roku? Niemożliwe… To chyba nie ta latarnia L Robimy jednak fotkę i jedziemy dalej. 

W drodze powrotnej za zakrętem widzimy jakąś wieżę! Jest! Jest – nasza latarnia! J To nic, że trzeba dojechać kolejne kilkanaście kilometrów. To nic, że na dworze jest prawie 30 stopni. Dojeżdżamy w końcu…  Robimy tą cholerną fotkę! Można jechać dalej ;-)

Kasi żołądek coś tam burczy o fish&chips… Może być w sumie… Sterroryzowani żołądkami docieramy do Opunake. Na mapie całkiem spora kropka, czyli niby duża miejscowość… Trzeba jednak zauważyć, że poza New Playmouth cały rejon Taranaki to jedna wielka wioseczka, gdzie na pastwiskach pasą się ichniejsze krasule. Może widok Mt Egmont stymuluje je do większej wydajności w produkcji mleka (?). Tak więc Opunake to w sumie taka sympatyczna dziura;-) Ale mają nawet stację benzynową (!).  Fish&chips nie mają , ale nam jest już wszystko jedno… Bierzemy lokalną kuchnię. Jakiś placek z kukurydzy i coś tam z mięsem. Niezłe nawet. Dużo lepsze niż wczorajsza chińszczyzna ;-)
Należy jednak zauważyć, że Opunake byłoby totalną dziurą, gdyby nie grafiti, które zdobi prawie każdy dom w tzw. Down town. Niektóre są całkiem niezłe. Jedno nawet przedstawia krowę – symbol regionu Taranaki (przy jednym z domów widziałem nawet skrzynkę na listy w kształcie łaciatej). Jak byście tutaj byli, to koniecznie zatrzymajcie się w tej miejscowości – odlot totalny J




Jedziemy dalej w kierunku Wellington. Za dwa dni przeprawiamy się na Wyspę Południową, która jest podobno dużo ciekawsza niż Wyspa Północna. We shell see…  Tydzień spędzony na Północnej Wyspie i ok 2 tys. przejechanych km dostarczyły nam dużo wrażeń J
Zatrzymujemy się w Mowhanau – jest tutaj camping i plaża. Mamy nadzieję, że jest to obszar poza zasięgiem Mt Taranaki (wszystkie plaże i gleba w obrębie kilkudziesięciu kilometrów od wulkanu są czarne), dzięki czemu mamy nadzieję powrócić w rejony jasnego piasku. Niestety… W tutejszym regionie są również widoczne ślady działalności erupcyjnej Mt Egmont. Czarne plaże nie przypadły nam jednak do gustu i szukamy czegoś jaśniejszego. W Kai Iwi Beach (niedaleko Mowhanau) „niestety” plaże są jednak cały czas czarne… Są jednak bardzo interesujące klify. Uwaga! Jak się schodzi na plażę w Kai Iwi to po lewej stronie jest taki klif, który wciska się w morze. Po prawej stronie siedzi masa ludzi i jest mało ciekawie… Ale jak się pójdzie za ten klif (jak jest odpływ to woda jest po kolana – max do pasa), to jest naprawdę ciekawie. Nawet piasek na plaży jest jaśniejszy ;-)










3 komentarze:

  1. Codziennie pytałam się Ani, czy jest coś nowego na blogu, więc w końcu przesłała mi link i teraz już mogę sobie sama czytać:)Wspaniale opisane wrażenia- aż nabrałam ochoty aby tam pojechać. Muszę znaleźć tylko inna drogę dotarcia do tego miejsca- nie samolotami! Wasze opisy przydają mi się np.jak dziewczyny nie chcą sprzątać, mówię, że ma być czysto jak w Nowej Zelandii!- tam przecież chodzą na bosaka w supermarketach i po ulicach!Córom chyba się nie podoba,że akurat to mi się spodobało z waszego blogu:)Życzę Wam wspaniałej podróży,wielu przygód- szczęśliwie zakończonych. Jak ktoś kiedyś mądry powiedział- "Świat jest książką i ci,którzy nie podróżują czytają tylko jedną stronę". Życzę Wam przeczytania wielu takich książek:)
    Mama Scarlet vel Ani

    OdpowiedzUsuń
  2. Yeah!!!
    Latarnia zdobyta! :)
    Pamietam jak latem pokazywaliscie mi ja w przewodniku.
    I gdy tylko do niej zatesknicie, wystarczy pojechac do Holandii, by poczuc sie jak na NZ. Co za oszczednosc czasu i pieniedzy! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mamo Scarlot - komentarz uskrzydla moje zapędy literackie ;-) A co do tej książki, to powoli zaczyna kiełkować myśl o epopei podróżniczej;-)

    M

    Młoda - latarnia była prawie identyczna ;-) Prawie... Ta w Holandii była chyba fajniejsza ;-)

    OdpowiedzUsuń