piątek, 25 lutego 2011

W stolicy sportów ekstremalnych

Opuszczamy Wanaka i jedziemy w kierunku Queenstown – umownej stolicy sportów ekstremalnych na Nowej Zelandii. Prognoza pogody nie jest najlepsza. Od dwóch dni pada i podobno ma padać przez kolejne dwa dni… W samochodzie dramat – nic nie schnie… L Co można robić w taką pogodę? Chyba tylko to, w czym deszcz nie przeszkadza albo to, co można zrobić wpasowując się w „okno” pomiędzy jedną ulewą, a drugą ulewą… Mówiąc krótko – kolejne dwa dni poświęcamy na tzw. sporty ekstremalne J
W poniedziałek (21 lutego) dojeżdżamy do mostu nad rzeką Kawarau – pierwszego miejsca w Nowej Zelandii, w którym zorganizowano platformę do skoków bungy, funkcjonującą w trybie ciągłym.
Rzeka Kawarau wartkim strumieniem płynie przez dosyć wysoki kanion. Wiele lat temu, niedaleko Queenstown, zbudowano most wiszący na stalowych linach nad kanionem. Tutaj właśnie znajduje się platforma do bungy jumping. Wcześniejsze doświadczenia z Auckland (związane ze sky jump) powodują, że nie mogę się doczekać swobodnego skoku z liną przypiętą do nóg ;-) W Kawarau Bridge można skoczyć z wysokości 43 metrów. Nie jest to wysokość, która robi na mnie specjalne wrażenie, ale rwąca rzeka i kotłujące się na dole wiry, robią jednak swoje;-). Przed samym skokiem obserwuję dokładnie procedury bezpieczeństwa – jedna osoba zakłada uprząż biodrową, inna osoba zakłada specjalne opaski na nogi, a trzecia osoba wszystko sprawdza i podłącza oba mocowania do elastycznej liny, której długość jest dostosowana do wagi zawodnika. Nie ma możliwości żeby coś pominąć. Wygląda to dobrze. Od strony bezpieczeństwa czuję się komfortowo. Można się więc skoncentrować na locie ;-) Staję na krawędzi… 5,4,3,2,1 słyszę z tyłu… Odbicie z progu i czuję świst powietrza w uszach J Po chwili czuję lekkie szarpnięcie, obraca mnie i lecę… do góry. I jeszcze raz w dół. I tak jeszcze kilka razy… W końcu przestaje mną miotać w górę i w dół i ląduję na pontonie na środku rzeki. Uśmiech na twarzyJ Już po chwili miałem ochotę skoczyć jeszcze raz ;-) Uczucie swobodnego lotu jest niesamowite, chociaż nie zamierzam tego testować w trakcie wspinania w skałach albo w górach ;-)  

Docieramy do centrum Queenstown – pełna komercha na masową skalę, ale w przyjemnym dla oka stylu ;-)
Główna ulica wypełniona jest sklepami outdoorowymi i kilkunastoma biurami firm obsługujących klientów poszukujących atrakcji z adrenaliną. Jedną z nich jest Queenstown Rafting, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy na wtorek zestaw typu „Combo” – na „dzień dobry” white water rafting, a po południu skok ze spadochronem w tandemie J Potwierdzamy naszą rezerwację i idziemy na poszukiwanie żarełka – udajemy się do Noodles Canteen – chińskie coś tam z czymś tam… To był błąd… Całą noc się męczymy… Dobrze, że mamy Smectę ;-) Omijajcie to miejsce szerokim łukiem…
Budzimy się wcześnie rano... Siedzimy nad kubkiem herbaty i patrzymy na ścianę deszczu… Na dworze zimno – jakieś 12 stopni i tak jakoś mamy średnią ochotę na rafting… Z góry woda, z dołu woda. Zimna woda – w sumie to górska rzeka… Może jak podjedziemy do biura, to dostaniemy informację, że jednak odwołali naszą wycieczkę?... Dojeżdżamy na miejsce i dowiadujemy się, że w sumie to pogoda na rafting nie ma znaczenia, bo i tak będziemy mokrzy („It doesn’t matter – you will get wet anyway”). Co prawda, to prawda…
Z bazy do miejsca raftingu jest kawałek drogi – ładujemy się do busa, który wygląda dosyć starawo… Jedziemy górską drogą i nagle słyszymy „JEP!!!” i samochód lekko przechyla się na jedną stronę. Hmm… Niezły początek… Okazało się, że rozwalił się amortyzator, a że górska droga przed nami, to musieliśmy poczekać na kolejny bus. Wjeżdżamy na górską gravel road i tak się zastanawiam jak bardzo ta droga różni się od słynnego Skippers Canyon. Jest to chyba jedna z najtrudniejszych dróg w Nowej Zelandii, która dostarcza podobno niezłych wrażeń – gruntowa serpentyna wciśnięta w zbocze kanionu. Musi to być dosyć ekstremalna przejażdżka skoro przejazd tą drogą nie jest objęty naszym ubezpieczeniem. Tak więc naszym rzekomym  4WD raczej się nie wypuścimy na tą drogę, a wykupienie odrębnej przejażdżki w agencji jest dosyć drogie… Nagle skręcamy z naszej dróżki gruntowej w bok i mijamy tabliczkę z napisem „Skippers Canyon”. Ale numer! Okazuje się, że w celu dojechania do naszego raftingu trzeba przejechać TĄ DROGĄ!!! Drogą? Jaką drogą? To jest cholera jakaś ścieżka na szerokość 1 auta! I to gruntowa! W trakcie przejazdu mijamy kilka rozwalonych słupków. Cała trasa nie ma praktycznie żadnego zabezpieczenia w postaci barierki. My natomiast jedziemy busikiem (na szczęście ze sprawnymi już amortyzatorami!), do którego przyczepiona jest przyczepa z czterema pontonami do raftingu. Hard-core totalny!:-) Przejazd działa lepiej niż kubek kawy, czy puszka Red Bulla. W pewnym momencie dojeżdżamy do zakrętu na jakieś 130 stopni. Wąsko. Wąsko jak cholera. W busiku robi się momentalnie cisza. Mamy wrażenie, że kierowca wyjeżdża prawie poza krawędź zbocza. Niezły jest… Dojeżdżamy do celu i mówię do gościa: „Szacun. This means – great respect in the Polish slang”. Facet się tylko uśmiecha. W sumie to mam wielką radochę – chciałem się tą drogą przejechać, a tu proszę – na dzień dobry i to za free ;-) A droga jest taka, że górskie serpentyny w Rumunii i Czarnogórze to pikuś ;-) Niestety nie mamy fotek, ale na Google pewnie można znaleźć zdjęcia pokazujące to miejsceJ
Wsiadamy w końcu na pontony do raftingu. Tradycyjnie ładujemy się na sam przód – będzie większa zabawa ;-) przechodzimy szybki kurs reagowania na komendy sternika. Musimy szybko zacząć działać sprawnie, bo Shotover River ma trudności w skali 3-5 (można było też wybrać Kawarau River wycenianą na 2-3, tak więc wybór był oczywisty;-) ). Zaczyna się dosyć niemrawo. Coś tam woda chlupocze, sternik powtarza z nami komendy, ale generalnie poza kilkoma wodnymi hopkami, to w sumie widoczki podziwiamy. Cały spływ ma jednak 16 km, tak więc jest szansa na coś więcej;-) Po jakiejś chwili sternik przypomina nam jak się należy zachować w sytuacji wypadnięcia z łódki. Hmmm… Coś się święci ;-) W pewnym momencie wpadamy w zakręt – przed nami spory kamlot, na który wpadamy. Rytm wiosłowania całkowicie rozbity, Kasia ze zdziwioną miną leci do góry i wpada na moją stronę. No i sternik krzyczy, że jak jest „Forward”, to do przodu mamy wiosłować! J To było jedno z miejsc wycenianych na 4-5. Zaczyna się zabawa J Co jakiś czas rześka woda się przez nas przelewa… Mija kolejne pół godziny i sternik mówi, że zbliżamy się do tunelu. Widzę „radosny” uśmiech na Kasi twarzy. Kasia „uwielbia” wszelkiego rodzaju tunele – szczególnie takie, w których nie widać końca. Dopływamy do tego miejsca – dziura w zboczu ściany – sternik krzyczy „forward”, ale szyk bojowy znowu się gubi;-) Wpadamy w dziurę, ale zabawa zaczyna się dopiero na wylocie – wystrzeliwuje nas jak z procy i w zasadzie to nie wiadomo w którą stronę płyniemy ;-)  Po 1,5 godzinie docieramy do końca… W głowie kołocze mi się tylko jedna myśl – może by tak spróbować tą trasę przepłynąć na kajaku górskim?;-) Podobają mi się te kajaki w wersji bardziej żywiołowej ;-)
Wracamy do Queenstown. Przed nami jeszcze skok w tandemie ze spadochronem, a że mieliśmy trochę czasu, to dobrze byłoby coś zjeść. Noodles Canteen nie wchodzi w grę, ale może hamburger?;-) Jest Queenstown takie miejsce, gdzie jest zawsze spora kolejka. Knajpa nazywa się Fergburger i nawet nasz sternik ją polecał. Warto było – 10 minut czekania i za 10 NZ$ dostaliśmy najlepsze hamburgery jakie do tej pory jadłem. Nie jesteśmy fanami takiego jedzenia, ale Fergburger jest warty grzechu ;-)  Najedzeni idziemy do miejsca, skąd mają nas zabrać na lotnisko. Jak zwykle na Nowej Zelandii pogoda szybko się zmienia. Miasto pokryła gruba warstwa chmur i niestety skoki do końca dnia zostały odwołane L Szkoda…  Ale tandemy organizują jeszcze w kilku miejscach ;-)
Sprawdzamy prognozę pogody i okazuje się, że po tygodniu deszczów – w środę w Milford Sound ma być jednodniowe okno pogodowe. Wskakujemy więc do auta i jedziemy w kierunku Fiordland.

1 komentarz: