sobota, 26 lutego 2011

Szkockie klimaty i takie tam

Jednymi z nielicznych miast, które chcieliśmy zobaczyć na Wyspie Południowej są Christchurch i Dunedin. Tego pierwszego z wiadomych powodów nie uda nam się zobaczyć, a do tego drugiego docieramy w piątek (25 lutego).
Dunedin jest miastem dosyć szczególnym. Już od momentu wjazdu do centrum ma się wrażenie jakby się podróżowało po jakimś szkockim mieście. Zresztą sama nazwa „Dunedin” w języku „old Gaelic” oznacza Edinburgh J Już na pierwszy rzut oka widać, że potomkowie założycieli miasta kultywują szkockie tradycje. Dotyczy to zarówno języka (starsi mieszkańcy mówią z charakterystycznym szkockim akcentem), nazw ulic i architektury. Spójrzmy dla przykładu na dworzec kolejowy w Dunedin.
To nie atrapa i nie zabytek udostępniany za opłatę turystom. Ten dworzec w pełni funkcjonuje i jednocześnie jest chyba jedną z największych atrakcji tego miasta.
Trochę się kręcimy po centrum, idziemy na sushi (tutaj naprawdę sushi jest tańsze od McDonald’s) i w zasadzie mamy już dosyć miasta ;-)
Wiecie co jest tak naprawdę największą atrakcją Dunedin (z naszego punktu widzenia)? Są to okolice Dunedin, a szczególnie jedna – Long Beach. Kilkanaście kilometrów za miastem ciągnie się plaża, nad którą górują wulkaniczne skały. Odlot totalny. Skały nad samym morzem J Raj normalnie ;-)
Docieramy tam pod wieczór i po krótkim boulderingu rozpoznawczym i 20 metrowym tradzie musimy szukać noclegu… Takiego miejsca nie można opuścić! Tak więc nocujemy niedaleko plaży. Podobno w tamtym miejscu jest „no camping”, ale jest takie fajne miejsce pomiędzy drzewami, w które można wjechać i jest się praktycznie niewidocznym dla otoczenia ;-) A jak się tam zanocuje, to pomimo soboty (26 lutego) przez kilka porannych godzin można się w samotności rozkoszować rajem J Morze szumi i szumi. Piaseczek pod nogami drobniutki… a przed oczami skały… Cóż więcej można pragnąć w sobotni poranek ;-)
Skała specyficzna – wulkaniczna. Nie wspinaliśmy się w czymś takim jeszcze. Nie ma klam. Nie ma dziurek… Dziwnie jakoś. No niby tarcie dobre, ale nie takie jak w granicie… Biorąc pod uwagę, że jest to nasz pierwszy dzień w skałach w tym sezonie i to skałach trochę specyficznych – zaczynamy skromniutko. Droga wyceniona na 14 (tutaj stosuje się skalę australijską), czyli na „nasze” IV+, ale asekuracja tylko w tradzie. Friendy siadają bardzo ładnie, tylko co robi okapik na drodze za IV+? Zasapałem się troszeczkę… Może to wina trzytygodniowego lenistwa i kilkunastu butelek nowozelandzkiego białego wina? Dziwna ta skała – chwyty jakieś obłe, rysy jakieś takie… Mamy wrażenie jakbyśmy się wspinali w Tatrach, które zostały wygładzone przez fale morskie… Wspinanie na Long Beach jest ubezpieczone, ale od „naszego” poziomu 6.2… Dla zespołu agroclimbing to za wysokie progi ;-) Tak więc zostaje nam walka z własną asekuracją lub „wędka”. Obie te metody stosujemy ;-) Doświadczenia ze wspinania w naszym polskim grajdole są tutaj średnio przydatne… Jakbyśmy bywali w Sokolikach, to może byśmy coś zawalczyli… Ostatecznie metodą prób i błędów wypracowujemy techniki klinowania!:-) Klinowanie pięści, kolana, stopy, czy barku pomagają w zdobywaniu kolejnych dróg. Na kilku prowadzeniach włącza się syndrom „latającej” łydki i cichutkim albo doniosłym głosem komunikuję asekurującej mnie Kasi: „Daj blok!” Jest walka. Nie odpuszczamy wulkanicznej skale i stopniowo dochodzimy do lokalnej 20-ki (nasze VI). Niby nie dużo, ale mamy wrażenie, że drogi są tutaj „wycenione” solidnie – 20ka to np. przewieszone kilka metrów na początek albo ciąg okapików.
Walczyliśmy dzielnie – przewspinaliśmy na dzień dobry ponad 200 metrów. W sumie nieźle jak na pierwszy dzień w sezonie J Na ciele są widoczne ślady walki. Lała się nawet krew z palców. Dzień można zaliczyć do udanych! No i wreszcie było wspinanko ;-)))
Fajna jest ta plaża… Poza wspinaniem są tutaj nieograniczone możliwości do boulderingu. Mógłbym tutaj siedzieć nawet cały tydzień… Zapas jedzenia, nowozelandzkiego wina, wesołego towarzystwa – np. z Team Bro Climbing i naprawdę cały tydzień minąłby niepostrzeżenie ;-) Skały, a potem ocean… Ech… 
Jedziemy jednak dalej... Nocujemy w Waikouaiti na sympatycznym campie (wreszcie ciepła woda ;-) ). Do wspinanka jeszcze jednak tutaj wrócimy ;-)
M
PS – sorki, że ten post był przesiąknięty wspinaczkowym slangiem, który dla nie-wspinaczy może być nudnawy, ale wspinanko w skale po kilku miesiącach zimowej posuchy i trzytygodniowym turystycznym obijaniu się musiało być dopuszczone do głosu;-) W końcu ten blog to „agroclimbing”;-)
PS 2 – Następny post będzie już „normalny” ;-)

Na końcu Wyspy Południowej

Dzisiaj (24 lutego) zamierzamy dotrzeć na koniec Wyspy Południowej. Jest to miejsce w którym kończy się lub zaczyna nowozelandzka High Way No 1 – trasy, która biegnie od najdalej wysuniętego punktu na Wyspie Północnej (na samym czubku Cape Reinga) aż po sam kraniec Wyspy Południowej. W jednym i drugim miejscu są drogowskazy pokazujące odległość do wybranych miejsc na świecie.
Jedziemy zatem na południe w kierunku Bluff. Jest to ostatnia miejscowość na Wyspie Południowej. Nie jest to jednak koniec Nowej Zelandii. Z Bluff można się bowiem przeprawić na Steward Island – za nią są już tylko wysepeczki, „ryczące czterdziestki” (potężne wiatry w okolicach 40 równoleżnika) i… Antarktyda.
Stajemy na końcu Wyspy Południowej. Patrzymy na kierunkowskazy i mamy wrażenie, że rzeczywiście jesteśmy daleko… Do Bieguna Południowego jest bliżej niż do Równika, a do Londynu prawie 19 tys. km (!).

Bluff jest też chyba dalekim miejscem dla samych Nowozelandczyków. Miasteczko sprawia wrażenie opuszczonego. Wiatr hula po ulicach, niektóre domy opuszczone, zardzewiałe łodzie na wybrzeżu. Działa jeszcze port (kutry rybackie poławiają m.in. ostrygi) i terminal kontenerowy i chyba tylko dzięki nim coś się tutaj dzieje. Lata świetności to miasteczko ma już dawno za sobą… Podobne wrażenie mamy również w Invercargill, które jest największym miastem na południu. Rozległe ulice i podupadłe domy. Najbardziej okazałe budynki zostały wybudowane w latach dwudziestych ubiegłego wieku…
Jedziemy dalej tzw. „scenic drive” w kierunku Dunedin. Trasa wije się wzdłuż wschodniego wybrzeża. Krajobraz skrajnie inny od tego jaki widzieliśmy na wybrzeżu zachodnim – tam były wysokie góry lub strome pagórki porośnięte deszczowym lasem. Gorące masy powietrza lecące znad Australii powodowały, że na zachodnim wybrzeżu było też stosunkowo ciepło. Tutaj, na południowym wschodzie jest inaczej. Brzeg oceanu jest bardzo płaski i po ułożeniu drzew widać, że wieje tutaj koszmarnie. Jest też dużo zimniej. W zasadzie jest teraz koniec lata, ale temperatura w dzień wynosi zaledwie 12-14 stopni.
Przejeżdżamy przez region Catlins. Pagórki, zielono, w sumie nawet ładnie. Na nas już jednak takie krajobrazy nie robią większego wrażenia (!). Po małej refleksji dochodzimy jednak do wniosku, że taki rejon w Polsce, czy w Europie byłby celem samym w sobie…
Docieramy do Cathedral Caves – ogromnych jaskiń nad brzegiem oceanu – tutaj następuje szybka ewakuacja, bo zaczyna się przypływ i wody jest coraz więcej na plaży.
Dalej jedziemy do Nugget Point. Liczymy na to, że uda nam się zobaczyć Yellow-eyed Penguins. Jest tam nawet przygotowane specjalne miejsce, z którego można podglądać te nieloty. Udaje nam się wypatrzeć aż jednego :-))) No cóż… ale fok jest za to dużo więcej w okolicach latani morskiej.
 


Dojeżdżamy ostatecznie do Dunedin. Leje tam, że ledwo cokolwiek widać. Na namiot nie ma szans. Szukanie alternatywnego noclegu o tej porze może być karkołomne. Tak więc pozostaje nam nasz mini campervan, czyli nocleg w subarynie ;-)

piątek, 25 lutego 2011

Milford Sound

Na Wyspie Południowej w przeciwieństwie do Wyspy Północnej jest dużo możliwości do spania na dziko. Korzystamy z tego ile się da ;-) We wtorek wieczorem dojeżdżamy w okolice Milford Sound. Zatrzymujemy się pod wiatą turystyczną i tak się rozgadaliśmy z Francuzami, że musimy tam nocować ;-) Znowu pada. Deszcz coraz bardziej intensywny… I jutro ma być to cholerne okienko pogodowe?:-/ Możemy zapomnieć o rozstawieniu namiotu, tak więc nocujemy w samochodzie. Rano okazuje się, że w tym miejscu jednak nocować nie można;-) Pani-ranger z DOC-u wlepia znajomym Francuzom mandat, nam się udaje w porę zwinąć ;-)
Rano (23 lutego – środa) dla odmiany pada… 5 dzień z rzędu… Kasia coś tam mówi, że słoneczko by się przydało i że zapowiada bunt. No to jej proponuję – może dostać słońce w spray’u lub w tabletkach. Mam też słońce na zdjęciach. „Bardzo śmieszne…” – słyszę w odpowiedzi.  Docieramy powoli do Homer Tunnel – tunelu umożliwiającego przejechanie na drugą stronę masywu Darran Mountains.
No i niespodziankaJ Po drugiej stronie – słońce!!! A do tego wreszcie w pełni widać góry J I to jakie! Ogromne polodowcowe ściany osiągające wysokość nawet 1200 metrów od podstawy J
Docieramy nad Milford Sound. Pogoda rewelacyjna. Charakterystyczna sylwetka Mitre Peak jak na dłoni. Ale nam się poszczęściło! Fiordland (Milford Sound jest zaledwie jednym z czternastu fiordów największego w Nowej Zelandii parku narodowego) słynie z intensywnych opadów deszczu. Mówią, że tutaj pada ponad 300 dni w roku…
Na etapie przygotowań mieliśmy taki pomysł, żeby wejść na szczyt Mitre Peak. Wydawało nam się, że największą przeszkodą będzie dotarcie do podstawy tej góry, wznoszącej się na wysokość 1692 metrów nad poziomem wody. Okazało się, że największym wyzwaniem byłoby przedarcie się przez busz pokrywający połowę zbocza tej piramidy. Buszu, w którym rządzą żądne krwi muszki sand flies… Zatrzymujemy się na chwilę na brzegu i patrzymy na Mitre Peak – po chwili nad nami unosi się chmara tego ścierwa (w rzeczywistości poza blogowej używamy bardziej dosadnych określeń na ten rzadki gatunek owadów). Atakują każdą odkrytą część ciała. I to tyle na temat próby zdobycia Mitre Peak ;-) Rzadko rezygnuję z planów i wyznaczonych celów, ale sand flies w ostatnim czasie dały nam nieźle popalić. Dla przykładu – na prawej dłoni doliczyłem się ponad 20 ugryzień. Każde swędzi tak, że mam ochotę nożem wyciąć swędzącą skórę…
Myślimy jeszcze o możliwości wynajęcia kajaka morskiego, ale okazuje się, że jak się nie ma swojego kajaka, to co najwyżej można wziąć udział w kilkugodzinnej zorganizowanej wycieczce za kosmiczne pieniądze :-/  Pozostała więc możliwość opłynięcia Milford Sound stateczkiem… Lepszy stateczek niż nic…
Okazało się jednak, że najmniejszy ze stateczków w lokalnym porcie miał możliwość podpłynięcia blisko fok wylegujących się na kamieniach...
... oraz stanowił „partnera” do zabawy dla delfinów J Staliśmy sobie na dziobie łódki i kilkanaście bottle-nose dolphins pływało niemal na wyciągnięcie dłoni. Te zwierzęta są niesamowiteJ W pewnym momencie przed dziobem płynęły cztery delfiny – jeden z nich zaczął płynąć bokiem i wystawiając dziób nad wodę patrzył się na nas jednym okiem. Chyba rzeczywiście jest jakaś nić porozumienia pomiędzy ludźmi a delfinamiJ Niesamowite jest również to, że mogliśmy je obserwować w ich naturalnym środowiskuJ

W drodze powrotnej przejeżdżamy przez Te Anau. Mamy wreszcie zasięg w telefonach i dostajemy sporo smsów z pytaniami, czy u nas wszystko OK po trzęsieniu ziemi, które miało miejsce w Christchurch. Tutaj też łapiemy zasięg w radio i kupujemy lokalną gazetę. O trzęsieniu ziemi wiedzieliśmy już wczoraj, ale dopiero dzisiaj docierają do nas informacje jak duża to jest tragedia… L
Musimy trochę zmienić przebieg naszej wyprawy i jedziemy w kierunku Invercargil. Przejeżdżamy jedną z najpiękniejszych tras jaką do tej pory jechaliśmy na Nowej Zelandii (droga łącząca Manapouri z Tuatapere). Bezkresne przestrzenie, otoczone górkami. Pusta droga… No i świadomość tego, że ten piękny krajobraz jest w procesie ciągłych zmian związanych z ruchami tektonicznymi…
Nocujemy na campie w miejscowości Riverton. Camp jak camp. Miejscowość jak miejscowość, ale co byście powiedzieli na radosne pobekiwanie stadka owiec w odległości kilku metrów od namiotu? ;-)

Trzęsienie ziemi w Christchurch

We wtorek 22 lutego w Christchurch miało miejsce silne trzęsienie ziemi. Pierwsze wstrząsy o sile 6,3 stopni miały miejsce przed 13 lokalnego czasu. My w tym czasie byliśmy w okolicach Queenstown – ponad 300 km od tego miejsca. W tragedii zginęło niestety wiele osób…  Od 4 września zeszłego roku w okolicach Christchurch miało miejsce 14 wstrząsów wtórnych o sile ponad 5 stopni. Wczorajsze trzęsienie było jednak najbardziej dramatyczne L
W Christchurch zamierzaliśmy się pojawić za ok. tydzień. Chcieliśmy spędzić w tamtym rejonie 2-3 dni… Świadomość bycia tak blisko takiej tragedii jest przytłaczająca. Nie szukamy sensacji i nie zamierzamy się „bawić” w turystów w takim miejscu. W naszym odczuciu byłaby  to oznaka totalnego braku szacunku dla ofiar tej tragedii.
Weryfikujemy zatem nasze plany i będziemy podążać zmienioną trasą mając poczucie, że piękne krajobrazy, które mijamy są w dużym stopniu zasługą położenia Nowej Zelandii na połączeniu dwóch napierających na siebie płyt tektonicznych. Powoduje to, że jest to niestety aktywny rejon sejsmiczny…  Mamy nadzieję, że nie będziemy musieli doświadczyć tego na własnej skórze.
M&K

W stolicy sportów ekstremalnych

Opuszczamy Wanaka i jedziemy w kierunku Queenstown – umownej stolicy sportów ekstremalnych na Nowej Zelandii. Prognoza pogody nie jest najlepsza. Od dwóch dni pada i podobno ma padać przez kolejne dwa dni… W samochodzie dramat – nic nie schnie… L Co można robić w taką pogodę? Chyba tylko to, w czym deszcz nie przeszkadza albo to, co można zrobić wpasowując się w „okno” pomiędzy jedną ulewą, a drugą ulewą… Mówiąc krótko – kolejne dwa dni poświęcamy na tzw. sporty ekstremalne J
W poniedziałek (21 lutego) dojeżdżamy do mostu nad rzeką Kawarau – pierwszego miejsca w Nowej Zelandii, w którym zorganizowano platformę do skoków bungy, funkcjonującą w trybie ciągłym.
Rzeka Kawarau wartkim strumieniem płynie przez dosyć wysoki kanion. Wiele lat temu, niedaleko Queenstown, zbudowano most wiszący na stalowych linach nad kanionem. Tutaj właśnie znajduje się platforma do bungy jumping. Wcześniejsze doświadczenia z Auckland (związane ze sky jump) powodują, że nie mogę się doczekać swobodnego skoku z liną przypiętą do nóg ;-) W Kawarau Bridge można skoczyć z wysokości 43 metrów. Nie jest to wysokość, która robi na mnie specjalne wrażenie, ale rwąca rzeka i kotłujące się na dole wiry, robią jednak swoje;-). Przed samym skokiem obserwuję dokładnie procedury bezpieczeństwa – jedna osoba zakłada uprząż biodrową, inna osoba zakłada specjalne opaski na nogi, a trzecia osoba wszystko sprawdza i podłącza oba mocowania do elastycznej liny, której długość jest dostosowana do wagi zawodnika. Nie ma możliwości żeby coś pominąć. Wygląda to dobrze. Od strony bezpieczeństwa czuję się komfortowo. Można się więc skoncentrować na locie ;-) Staję na krawędzi… 5,4,3,2,1 słyszę z tyłu… Odbicie z progu i czuję świst powietrza w uszach J Po chwili czuję lekkie szarpnięcie, obraca mnie i lecę… do góry. I jeszcze raz w dół. I tak jeszcze kilka razy… W końcu przestaje mną miotać w górę i w dół i ląduję na pontonie na środku rzeki. Uśmiech na twarzyJ Już po chwili miałem ochotę skoczyć jeszcze raz ;-) Uczucie swobodnego lotu jest niesamowite, chociaż nie zamierzam tego testować w trakcie wspinania w skałach albo w górach ;-)  

Docieramy do centrum Queenstown – pełna komercha na masową skalę, ale w przyjemnym dla oka stylu ;-)
Główna ulica wypełniona jest sklepami outdoorowymi i kilkunastoma biurami firm obsługujących klientów poszukujących atrakcji z adrenaliną. Jedną z nich jest Queenstown Rafting, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy na wtorek zestaw typu „Combo” – na „dzień dobry” white water rafting, a po południu skok ze spadochronem w tandemie J Potwierdzamy naszą rezerwację i idziemy na poszukiwanie żarełka – udajemy się do Noodles Canteen – chińskie coś tam z czymś tam… To był błąd… Całą noc się męczymy… Dobrze, że mamy Smectę ;-) Omijajcie to miejsce szerokim łukiem…
Budzimy się wcześnie rano... Siedzimy nad kubkiem herbaty i patrzymy na ścianę deszczu… Na dworze zimno – jakieś 12 stopni i tak jakoś mamy średnią ochotę na rafting… Z góry woda, z dołu woda. Zimna woda – w sumie to górska rzeka… Może jak podjedziemy do biura, to dostaniemy informację, że jednak odwołali naszą wycieczkę?... Dojeżdżamy na miejsce i dowiadujemy się, że w sumie to pogoda na rafting nie ma znaczenia, bo i tak będziemy mokrzy („It doesn’t matter – you will get wet anyway”). Co prawda, to prawda…
Z bazy do miejsca raftingu jest kawałek drogi – ładujemy się do busa, który wygląda dosyć starawo… Jedziemy górską drogą i nagle słyszymy „JEP!!!” i samochód lekko przechyla się na jedną stronę. Hmm… Niezły początek… Okazało się, że rozwalił się amortyzator, a że górska droga przed nami, to musieliśmy poczekać na kolejny bus. Wjeżdżamy na górską gravel road i tak się zastanawiam jak bardzo ta droga różni się od słynnego Skippers Canyon. Jest to chyba jedna z najtrudniejszych dróg w Nowej Zelandii, która dostarcza podobno niezłych wrażeń – gruntowa serpentyna wciśnięta w zbocze kanionu. Musi to być dosyć ekstremalna przejażdżka skoro przejazd tą drogą nie jest objęty naszym ubezpieczeniem. Tak więc naszym rzekomym  4WD raczej się nie wypuścimy na tą drogę, a wykupienie odrębnej przejażdżki w agencji jest dosyć drogie… Nagle skręcamy z naszej dróżki gruntowej w bok i mijamy tabliczkę z napisem „Skippers Canyon”. Ale numer! Okazuje się, że w celu dojechania do naszego raftingu trzeba przejechać TĄ DROGĄ!!! Drogą? Jaką drogą? To jest cholera jakaś ścieżka na szerokość 1 auta! I to gruntowa! W trakcie przejazdu mijamy kilka rozwalonych słupków. Cała trasa nie ma praktycznie żadnego zabezpieczenia w postaci barierki. My natomiast jedziemy busikiem (na szczęście ze sprawnymi już amortyzatorami!), do którego przyczepiona jest przyczepa z czterema pontonami do raftingu. Hard-core totalny!:-) Przejazd działa lepiej niż kubek kawy, czy puszka Red Bulla. W pewnym momencie dojeżdżamy do zakrętu na jakieś 130 stopni. Wąsko. Wąsko jak cholera. W busiku robi się momentalnie cisza. Mamy wrażenie, że kierowca wyjeżdża prawie poza krawędź zbocza. Niezły jest… Dojeżdżamy do celu i mówię do gościa: „Szacun. This means – great respect in the Polish slang”. Facet się tylko uśmiecha. W sumie to mam wielką radochę – chciałem się tą drogą przejechać, a tu proszę – na dzień dobry i to za free ;-) A droga jest taka, że górskie serpentyny w Rumunii i Czarnogórze to pikuś ;-) Niestety nie mamy fotek, ale na Google pewnie można znaleźć zdjęcia pokazujące to miejsceJ
Wsiadamy w końcu na pontony do raftingu. Tradycyjnie ładujemy się na sam przód – będzie większa zabawa ;-) przechodzimy szybki kurs reagowania na komendy sternika. Musimy szybko zacząć działać sprawnie, bo Shotover River ma trudności w skali 3-5 (można było też wybrać Kawarau River wycenianą na 2-3, tak więc wybór był oczywisty;-) ). Zaczyna się dosyć niemrawo. Coś tam woda chlupocze, sternik powtarza z nami komendy, ale generalnie poza kilkoma wodnymi hopkami, to w sumie widoczki podziwiamy. Cały spływ ma jednak 16 km, tak więc jest szansa na coś więcej;-) Po jakiejś chwili sternik przypomina nam jak się należy zachować w sytuacji wypadnięcia z łódki. Hmmm… Coś się święci ;-) W pewnym momencie wpadamy w zakręt – przed nami spory kamlot, na który wpadamy. Rytm wiosłowania całkowicie rozbity, Kasia ze zdziwioną miną leci do góry i wpada na moją stronę. No i sternik krzyczy, że jak jest „Forward”, to do przodu mamy wiosłować! J To było jedno z miejsc wycenianych na 4-5. Zaczyna się zabawa J Co jakiś czas rześka woda się przez nas przelewa… Mija kolejne pół godziny i sternik mówi, że zbliżamy się do tunelu. Widzę „radosny” uśmiech na Kasi twarzy. Kasia „uwielbia” wszelkiego rodzaju tunele – szczególnie takie, w których nie widać końca. Dopływamy do tego miejsca – dziura w zboczu ściany – sternik krzyczy „forward”, ale szyk bojowy znowu się gubi;-) Wpadamy w dziurę, ale zabawa zaczyna się dopiero na wylocie – wystrzeliwuje nas jak z procy i w zasadzie to nie wiadomo w którą stronę płyniemy ;-)  Po 1,5 godzinie docieramy do końca… W głowie kołocze mi się tylko jedna myśl – może by tak spróbować tą trasę przepłynąć na kajaku górskim?;-) Podobają mi się te kajaki w wersji bardziej żywiołowej ;-)
Wracamy do Queenstown. Przed nami jeszcze skok w tandemie ze spadochronem, a że mieliśmy trochę czasu, to dobrze byłoby coś zjeść. Noodles Canteen nie wchodzi w grę, ale może hamburger?;-) Jest Queenstown takie miejsce, gdzie jest zawsze spora kolejka. Knajpa nazywa się Fergburger i nawet nasz sternik ją polecał. Warto było – 10 minut czekania i za 10 NZ$ dostaliśmy najlepsze hamburgery jakie do tej pory jadłem. Nie jesteśmy fanami takiego jedzenia, ale Fergburger jest warty grzechu ;-)  Najedzeni idziemy do miejsca, skąd mają nas zabrać na lotnisko. Jak zwykle na Nowej Zelandii pogoda szybko się zmienia. Miasto pokryła gruba warstwa chmur i niestety skoki do końca dnia zostały odwołane L Szkoda…  Ale tandemy organizują jeszcze w kilku miejscach ;-)
Sprawdzamy prognozę pogody i okazuje się, że po tygodniu deszczów – w środę w Milford Sound ma być jednodniowe okno pogodowe. Wskakujemy więc do auta i jedziemy w kierunku Fiordland.

Chodźmy na spacer…

Deszcz nas wygonił z krainy lodowców. Wyruszyliśmy w kierunku Mount Aspiring National Park, pełni nadziei, że jak przejedziemy na drugą stronę pasma górskiego, to uciekniemy przed deszczem. Na Wyspie Południowej dużo pada, ale na wybrzeżu od strony Morza Tasmana szczególnie dużo. Jest to związane z tym, że gorące masy powietrza znad Australii przelatują nad morzem, nasycają się wilgocią i natrafiają na barierę w postaci Alp Południowych. Stąd po tej stronie tyle opadów i niezwykle ekspansywnej roślinności. Wygląda to tak jakby roślinność po tej stronie eksplodowała – jest soczysta i intensywnie zielona. Podobno po drugiej stronie gór nie ma tylu opadów – brzmi to w mojej głowie jak mantra i powoduje, że przejeżdżamy ok 200 km…

Krajobraz rzeczywiście ulega znaczącej zmianie. Lasy po tej stronie są bardziej „europejskie”. Dojeżdżamy w okolice jeziora Wanaka i doznajemy niezwykłych przeżyć estetycznych – krajobraz jest wręcz bajeczny – połączenie gór z jeziorem, a do tego zachód słońca z przesuwającymi się chmurami w tle. Jako uzupełnienie należy dodać rozległą przestrzeń i pustą drogę (!). Trudno to opisać, a zdjęcia nie są w stanie tego ogarnąć i pokazać. To trzeba zobaczyć na własne oczy!
Rano docieramy do miejscowości Wanaka. Miasteczko malownicze (i tak czyste, że można chodzić  po ulicy boso), położone nad jeziorem i otoczone górami… Niedaleko Wanaka, w parku narodowym Mount Aspring, można sobie zrobić kilkugodzinny spacer, który prowadzi pod czoło lodowca w okolicach góry Rob Roy. W sam raz żeby się trochę rozruszać po siedzeniu w samochodzie. Jedną z atrakcji (poza dotarciem do czoła lodowca) jest wiszący most nad rzeką Matukituki. Myślę sobie „wiszący most” i już przed oczami mam rozpiętą stalową linę chyboczącą się wysoko nad dziko rwącą rzeką. Jak się okazało, aż takich emocji jednak nie było ;-) 
W sumie Rob Roy Track to taka ścieżka w lesie – w sam raz na spacerek. Większość „standardowego” wyposażenia górskiego plecaka zostawiamy więc w samochodzie. Drepczemy sobie dobrze utrzymaną i oznakowaną ścieżynką. Jak się pojawia jakiś bardziej eksponowany odcinek, to od razu natrafiamy na ostrzeżenie. Pełen relaks, tylko że pod górkę;-)
W pewnym momencie zaczyna siąpić deszcz. Mamy jeszcze kawałek do czoła lodowca, tak więc nie rezygnujemy. W końcu coś tam widzimy na horyzoncie – wisi trochę lodu wysoko nad głowami po drugiej stronie rzeki. „To tyle?” – myślę sobie. „Nie! Chyba nie… Tam dalej wije się ścieżka!” – myślę sobie. Zaczyna padać już dosyć mocno. Napieram dalej, a Kasia odpuszcza i ma najwyraźniej instynkt samozachowawczy… Po kolejnej godzinie spacerek zamienia się w górską wyrypę. Dobrze utrzymany szlak zmienia się w ledwie widoczny zarys ścieżki. Kilkukrotnie myli mi się ze starym wyschniętym strumieniem. To już chyba nie jest Rob Roy Track… Robi się coraz chłodniej, czyli jestem coraz bliżej lodowca. Zlewa robi się totalna i jestem przemoczony do suchej nitki. Obsuwam się ze 3 metry po śliskiej trawie i przeklinam w duchu, że stuptuty, dodatkowe skarpetki i termos z ciepłą herbatką zostały na dole… Woda radośnie chlupocze w butach, ale do lodowca w końcu docieram… 
Czy było warto zamienić spacerek w porządną wyrypę? Zdjęcie mówi samo za siebie ;-)

poniedziałek, 21 lutego 2011

Uwaga - liść!

Ostatnie dwa dni (18 i 19 luty) spędziliśmy w krainie lodowców, a konkretnie z lodowcem Franz Josef i Fox Glacier w tle.  Oba położone są w masywie Alp Południowych, gdzie najwyższym punktem jest Mt Cook, zwany również Aoraki (3754 m.npm), Wszystko to położone jest w Westland National Park. Z przejazdem w tamtym kierunku wiązaliśmy więc nadzieję zobaczenia całkiem fajnych górek J
Zanim jednak docieramy do owej krainy lodowców zatrzymujemy się na kawę w Greymouth, gdzie wita nas w kawiarni następujący napis na ścianie: “Play more work less, Spend more time out, Less time in, Let the environment entertain you rather than a black box, You’ll like the channels sun, sea and air, Live longer, Live happier”  Coś w tym jest…  Bardzo nam się to motto podoba ;-)
Wracając jednak do tematu górek… No cóż… Chyba została rzucona na nas jakaś klątwa. Podobnie jak w przypadku Mt Taranaki widok na góry zasłoniły nam chmury… Masakra jakaś… Przelecieć 18 tys. km, przejechać kolejne 3 tys. km i co? Patrzę do góry, a tam - chmury… A do tego prognoza pogody na dwa dni mówi o tym, że przelotne deszcze mają się zamienić w opady intensywne. Rewelacja…
Górek co prawda nie widać, ale lodowce są w zasadzie namacalne. Można byłoby w sumie trochę po lodzie pochodzić. Jest jednak mały problem. Ze względu na wysokie ryzyko kosztownego nadbagażu raki i czekan zastały wyeliminowane na etapie pakowania. W końcu – na jeden, czy dwa dni, to gdzieś tam raki pożyczymy… No i dotarliśmy do krainy tutejszych lodowców. Mieściny na skraju tych lodowców jakieś takie małe i bardzo komercyjnie nastawione do życia i turystów. Raków oczywiście nigdzie nie można wypożyczyć, a najbliższy sklep outdoorowy, to chyba z 200 km stąd… To nie Zakopane…  Co tu cholera zrobić? Przyjechać nad dwa fajne lodowce i nawet ich nie dotknąć? Kiepsko jakoś…  Jest jednak rozwiązanie. Tutejsze firmy organizują wycieczki na lodowce. Hmm… Może tam będą mieli raki? No mają – ale w pakiecie. Z przewodnikiem znaczy się…  Czuję wewnętrzny opór – jak to? Raki z przewodnikiem wynajmować? Moja dusza wspinacza zaczyna się buntować. Z drugiej jednak strony – być tutaj i nie pochodzić sobie trochę po tych lodowcach? Pełnowymiarowy dylemat moralny. Z ciężkim sercem decydujemy się na opcję, w której w pakiecie dostaniemy przewodnika…  Na wszelki wypadek, w celu weryfikacji, czy raki są potrzebne wypuszczam się w piątek późnym popołudniem na czoło lodowca Franz Josef – mała przechadzka po twardym lodzie potwierdza, że raki by się jednak przydały.
Nocleg spędzamy nad jeziorem Mapourika – i tu zdarza się mały cud. Wieczorem następuje częściowe rozstąpienie chmur i naszym oczom ukazują się góry J Cud się szybko skończył i pozostała nierówna walka na froncie z pieprzonymi muszkami sand flies. To latające ścierwo jest gorsze od komarów – mniejsze, nie słychać jaka lata i atakuje niepostrzeżenie. Ugryzienia są bolące i swędzą baaardzo mocno dopiero po kilku godzinach. Sand flies wykorzystują każdą odkrytą powierzchnię i atakują bezlitośnie. Dla przykładu – pomiędzy kostką, a ścięgnem Achillesa doliczyłem się 18 ugryzień… Może z powodu tych cholernych muszek na Wyspie Południowej jest tak mało mieszkańców? Na mapie widziałem zatokę o nazwie „Sand Fly Bay” – ominiemy ją szerokim łukiem.
Rano w sobotę udaliśmy się do miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć na „całodzienną wyprawę” na lodowiec. Moje wątpliwości i wewnętrzny opór się nasiliły. Kasia stara się ratować sytuację próbując mnie przekonać, że powinniśmy to potraktować jako spacerek w celu rozprostowania kości…
Na horyzoncie pojawiły się dodatki do raków – dziewczynka przewodnik i chłopczyk przewodnik. Dziewczynka przewodnik zaczęła swoją mowę od formułki, że góry, a w szczególności lodowce to niebezpieczne miejsce… „ O k…” – myślę sobie… „Ta blondyneczka, to sama sobie chyba tymi rakami krzywdę zrobi...”. Chłopczyk przewodnik to jakiś wygadany był i nawet dużo wiedział o tym rejonie. Amerykanin próbujący się chyba wykazać. No dobra – pójdziemy za Hamburgerem. Na początku Hamburger nawet ciekawie coś tam opowiadał. Po drodze pogadaliśmy  trochę o wspinaniu – „Jak się chłopiec wspina to może będzie nawet ok”. Trochę tylko taki amerykański misio jednak – wszystko jest „cool” i „awsome”…  Na podejściu mieliśmy ochotę się trochę rozgrzać. Wrzucamy drugi bieg, a Hamburger trochę stopuje tempo… Hmmm…
Dochodzimy do lodowca. Zakładamy raki. Ja to bym już pobiegł do góry, ale Hamburger prowadzi… Ślimacze tempo jakieś. Kasia dostrzega w moich oczach rozpacz. Na szczęście widoczki są całkiem fajne i na nich staram się koncentrować.


Na lodowcu Hamburger niesie ze sobą coś w rodzaju kilofa. „Na cholerę mu ten kilof?” – myślę sobie. Okazuje się, że kilof służy do… wyrąbywania stopni w lodowcu. Tak, tak – schodki nam wyrąbywał. Również w terenie prawie poziomym. Dwa razy się przy tym prawie wywrócił. Dramat. A podejście opiekuńcze do ludzi to Hamburger miał takie, że jak szliśmy przez las, to miałem wrażenie, że zacznie krzyczeć: „Uwaga, uwaga!!! Niebezpieczeństwo! Liść z drzewa leci!”.
Doszliśmy do linii seraków – fajny widok. 
Tylko w pewnym momencie patrzę – a tam z jednej strony idą chmury i z drugiej strony też - tylko dużo ciemniejsze. Będzie deszcz jak nic, a może nawet chmura wejdzie na lodowiec i będzie jak we mgle. Patrzę na dół – trochę do zejścia jest, ale jak narzucimy dobre tempo, to może przed zlewą zejdziemy z lodu. Hamburger miał chyba jednak jakiś plan rozpisany – tu coś gada, tam coś pokazuje… Ołowiane chmury przesuwają się sprawnie i szybko w naszą stronę, a ten kręci się po lodowcu i stuka tym swoim kilofem. „Pogięło gościa, czy co?” – myślę sobie. W pewnym momencie mam wrażenie, że Hamburger się trochę w tym lodowym świecie zagubił. Zatrzymał się w końcu i przepuszcza inną grupę. „Co ten patafian robi? Zaraz zacznie lać!” – myślę sobie. Patrzę na drugiego przewodnika – widać, że Kiwi idzie dziarskim krokiem i sprawia wrażenie osoby, która zna teren. Totalne przeciwieństwo Hamburgera. No to „See you” jak to mówią i mając już po dziurki w nosie chłopczyka przewodnika schodzę za tym drugim. Hamburger coś tam woła, że „Proszę pana – w grupie trzeba zostać…”. „Chcesz sobie moknąć w grupie – to sobie moknij. W takim tempie, to my do jutra nie zejdziemy” – myślę sobie. I schodzimy z Kasią za tym drugim. Dziarskim krokiem. Normalnym – znaczy się. Jak dochodziliśmy do parkingu zaczęły padać pierwsze krople, które szybko zamieniły się w deszcz. „Awsome i cool” – myślę sobie… Żadnych więcej przewodników p…-ch… (takie brzydkie określenie)!;-)
Dzięki pełnowymiarowej dezercji – na sucho wskakujemy w samochód i pędzimy w kierunku Wanaka i Queenstown. Żeby odreagować wynajem tych nieszczęsnych raków będę musiał sobie chyba skoczyć na bungy ;-)