wtorek, 3 stycznia 2012

Kto wie jak dojechać z Mendozy do Cacheuta?

(29.12) Wstajemy rano, aby możliwie wcześnie złapać autobus do Mendozy. Wczoraj wieczorem dostaliśmy dokładną instrukcję od (chyba) właściciela hostelu z jakiego dworca odjeżdżają autobusy do Argentyny. Nie mamy więc problemu z dotarciem do właściwego miejsca. Na dworcu jest kilka firm oferujących przejazdy do Mendozy (dworzec zlokalizowany w okolicach stacji metra Universidad de Santiago jest jedynym miejscem, z którego odchodzą autobusy do tego miasta). Podchodzimy do pierwszego lepszego okienka i okazuje się, że są wolne miejsca i możemy jechać za 10 minut. Super! Kupujemy bilety! Pan w okienku prosi o paszporty (przejazd jest w końcu międzynarodowy). Kasia wyciąga swój, ja otwieram moją saszetkę, szukam i paszportu nie ma... Patrzę się na Kasię - może przez przypadek schowała mój paszport. Nie? Nie masz mojego paszportu? O q-wa... Zgubiłem paszport... No pięknie. Zamiast jechać do Mendozy będziemy musieli szukać jakiegoś konsulatu albo ambasady :-/ Na szczęście mamy skserwoane główne strony paszportów - może dzięki temu coś się da załatwić... Równolegle z tymi myślami przez głowę przelatują mi obrazy wczorajszego wieczoru. Przyjechaliśmy do hostelu, rejestrowaliśmy się, pani kserowała paszport, zaczęliśmy rozmawiać o dojeździe na dworzec... Tak - paszport został na recepcji... Na 99% jestem pewien, że kobitka nie oddała mi paszportu. Mam nadzieję, że cały czas tam jest i jestem wkurzony na siebie, że przeoczyłem tak ważną rzecz. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło. Wracamy zatem do hostelu. Pan przeszukuje biuro, podpowiadam mu, że paszport był wieczorem kserowany... Uff... Cały czas leżał w kserokopiarce... Nauczka na przyszłość! Jak to mówią: "First things first!". Jak coś załatwiasz, to skoncentruj się na tym co robisz, a nie załatwiaj dziesięciu spraw na raz! Wracamy na dworzec i następny autobus do Mendozy mamy o 12. Nie jest tak źle :-) Tylko w lekko podejrzany i szybki sposób chcą nam sprzedać bilety. Kilka pytań i okazuje się, że transport jest w jakimś busiku. Nie, nie, nie - dziękujemy! Na takiej trasie wolimy przejazd w pełnowymiarowym autobusie z siedzeniami typu semi-cama. Taki autobus mamy o 13. Okazuje się, że Tur-Bus ma super wygodne autobusy z klimatyzacją i jeszcze w cenie oferują mały posiłek. Do tego kupiliśmy bilety w jakiejś promocji, tak więc za dwie osoby zapłaciliśmy 16200 pesos (ok. 100 pln). Jeżeli jedzie się do Mendozy od strony Santiago, to warto tą trasę przejechać w trakcie dnia, dzięki czemu można podziwiać Andy w całej swej okazałości. Autobus do granicy dojeżdża górskimi serpentynam i z każdym pokonanym zakrętem jesteśmy coraz wyżej.





Na granicy celnicy chyba próbują udowodnić swoją ważność. Przejawia się to tym, że bez sensu trzymają nas na przejściu 3 godziny, po czym sprawdzają zawartość walizki jednego pasażera (!) i prześwietlają kilka innych bagaży. Najbardziej rozbawiło nas to, że facet, który wyciągał walizki do prześwietlenia jeszcze chciał dostać za to napiwek. Od nas nie dostał złamanego centava. Dalsza część trasy wiedzie przez góry. W oddali widzimy nawet najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Ośnieżona Aconcagua na tle innych szczytów wygląda okazale, chociaż sprawia wrażenie wielkiego, trekkinkowego bałucha. Może kiedyś tu jeszcze wrócę, żeby wejść na tą górę?


Przez to cholerne opóźnienie na granicy do Mendozy docieramy dosyć późno. Spodziewaliśmy się, że jest to kameralne miasteczko otoczone winnicami, jednak okazało się, że jest to dosyć duże miasto, które wieczorem nie sprawia wrażenia bardzo bezpiecznego miejsca. Na terminalu autobusowym zostaliśmy wręcz obskoczeni przez naganiaczy oferujących noclegi. Zebraliśmy kilka ulotek i przyjęliśmy postawę osób średnio zainteresowanych przedstawianymi ofertami. Pytamy się o campingi. Podobno są, ale w okolicy, którą nazywają "favela", z dodatkiem słowa "peligroso" - czyli jakaś dzielnica slumsów albo coś w tym stylu ;-) Po chwili podchodzi do nas jeden z naganiaczy i mówi - "Z tą ulotką macie nocleg w pokoju dwuosobowym za 35 pesos od osoby". W sumie niezła oferta. 70 pesos, to ok 56 pln - tańszego noclegu chyba nie znajdziemy, a zdjęcia hostelu na ulotce wyglądają przyzwoicie. OK. - bierzemy taxi i jedziemy do hostelu Embajador. Dojeżdżamy na miejsce i widzimy szyld hostelu otoczony jakimiś rusztowaniami. Hmm... Pewnie remont robią... Wchodzimy do środka, który jest PODOBNY do tego, który widzieliśmy na ulotce. Pani w recepcji patrzy na nas ze zdziwieniem. Mówimy jej, że dostaliśmy ulotkę z ofertą noclegu 35 pesos od osoby. Pani robi jeszcze bardziej zdziwioną minę i pyta się od kogo ją dostaliśmy. Tym razem my robimy zdziwioną minę - skąd mamy do cholery wiedzieć? Nie legitymowaliśmy gościa przecież. Pani w końcu zaproponowała, że możemy zobaczyć pokoje. No to idziemy. Korytarz taki, że aż strach iść dalej. Pani otwiera drzwi - pomieszczenie bez okna z wielkim łóżkiem oraz z wystrojem w kolorystyce czerwono-różowej. Kolejne pomieszczenie podobne. To jest chyba burdel na godziny, a nie hostel! ;-) Dziękujemy pani za fatygę i wychodzimy na ulicę. Ciemno już się robi, a my musimy znaleźć nocleg. Wchodzimy do kilku miejsc, ale albo warunki kiepskie, albo cena wysoka. Ostatecznie wykorzystujemy inną otrzymaną ulotkę i nocujemy w całkiem znośnym miejscu w cenie naszej jurajskiej agroturystyki. Nie jest źle, ale w nocy jest potwornie duszno i gorąco w dzień temperatura przekracza 30 stopni, a w nocy nie jest dużo chłodniej. (30.12) Z samego rana ruszamy na miasto. W świetle dziennym nie wygląda dużo lepiej niż wieczorem. Spodziewaliśmy się, że Mendoza będzie przypominać trochę El Calafate wzbogacone o kolonialną zabudowę. Jednak jest to średniej wielkości miasto - ani ładne, ani brzydkie. Trochę bez wyrazu... Chcieliśmy tu spędzić Sylwestra, ale teraz raczej myślimy żeby się stąd możliwie szybko wynieść. Udaje nam się szybko znaleźć informację turystyczną, gdzie trafiamy na przesympatycznego chłopaka, który poświęca nam dużo czasu i udziela nam więcej informacji niż chcieliśmy uzyskać. Jego babcia ze strony matki była z Polski i bardzo się ucieszył, że może nam pomóc. Na koniec rozmowy zabrał nas na taras budynku, skąd rozpościera się przyjemna dla oka panorama miasta :-)


Dzięki zebranym informacjom udaje nam się szybko wynająć samochód i po zjedzonej parilli ruszamy poza miasto szukać campingu. Na mapce mamy zaznaczony camping w rejonie winnic. Jest tam podobno nawet basen. Brzmi to dosyć obiecująco :-) Dojechać do tego miejsca wcale nie jest tak łatwo, bo na oznaczeniach i tablicach z nazwami miejscowości chyba w Argentynie bardzo oszczędzają. Do tego samochodem jeździ się tu dużo trudniej niż w Chile. Drogi gorsze niż u nas, a poza tym zasady ruchu drogowego też są jakieś specyficzne ;-) W końcu udaje nam się znaleźć ten camping. Z daleka widać, że jest basen. Super - zostajemy na trzy noce! Problem jednak w tym, że camping działa tylko w dzień i nie można na nim nocować... Ale w przyszłym tygodniu już będzie działać normalnie. Hmm... No to nie mamy noclegu... Jest jednak jeszcze jedno fajne miejsce. Park wodny w miejscowości Cacheuta. To miejsce i tak było na naszej liście do odwiedzenia, a więc jedziemy! Mamy kilka map i na każdej mapie Cacheuta jest trochę w innym miejscu. Jedziemy jedną drogą i dojeżdżamy do miejsca, w którym podziurawiomy asfalt jakby się skończył. To chyba nie tutaj... Jedziemy drugą drogą i docieramy do jakiegoś rozjazdu, na którym nie ma kompletnie żadnej informacji, gdzie prowadzą poszczególne drogi... Próbuję się czegoś dowiedzieć od lokalesów, ale każdy ma inną wizję tego jak można do tej Cacheuty dojechać. Trochę już mamy dosyć, bo upał jest niemiłosierny - ponad 30 stopni. Jeden z lokalesów wspomina, że musimy jechać drogą nr 7. To się nawet zgadza z informacjami, które mamy. Szukamy zatem tej drogi, co nie jest takie łatwe, bo oznakowania są szczątkowe. Dojeżdżamy do jeziora, gdzie widzimy zjazd na drogę nr 82, prowadzącą do Cacheuta. Uff... Udało się!:-) Jedziemy we wskazanym kierunku i dojeżdżamy do czegoś takiego...


Czy ktoś wie jak dojechać do tej cholernej Cacheuty?!? :-) Powoli rozglądamy się za jakimś noclegiem na dziko, aż dojeżdżamy do Potrerillos, gdzie znajdujemy bardzo fajny camping :-) Ech... Coś mi się wydaje, że Ktoś chyba tym wszystkim z góry steruje, a my jesteśmy jakimiś marionetkami ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz