niedziela, 15 stycznia 2012

Bienvenido a Bolivia

(11.01) Budzik ponownie dzwoni o jakiejś barbarzyńskiej porze. Na dworze jest jeszcze ciemno i zimno, co nie zachęca do radosnego powitania kolejnego dnia. Zakładam puchówkę, czapkę i wychodzę na zewnątrz namiotu. Patrzę na obskurny camping Los Perales i uśmiecham się pod nosem - spędziliśmy tutaj kilka naprawdę fantastycznych dni w towarzystwie bardzo fajnych osób. Na campie przeważali backpackerzy z Ameryki Południowej dzięki czemu rozgadaliśmy się trochę po hiszpańsku :-) Atacama urzekła nas swoim pięknem i chyba podobało nam się tutaj bardziej niż w Patagonii. Bezkres pustyni jest wciągający i działa na mnie jak widok morza, czy oceanu. Mogę po prostu usiąść i kilka godzin patrzeć się w przestrzeń. Do tego Atacama jest niezwykle zróżnicowana i kolorowa :-) Opuszczamy jednak dzisiaj to miejsce. Tuż za rogiem czeka na nas kolejna przygoda. Jedziemy do Boliwii :-) Pakujemy nasze graty, potwornie opiaszczony namiot wrzucamy do wora, żegnamy się z przesympatycznymi dziewczynami z Chile (Josephine i Magdaleną) i ruszamy w drogę, która zaczyna się od ponad godzinnego oczekiwania na wbicie pieczątki w paszport... W oczekiwaniu na upragnioną pieczątkę poznajemy się z pozostałymi uczestnikami wyjazdu na Salar de Uyuni. Towarzystwo jest bardzo międzynarodowe (z Belgii, Wielkiej Brytanii, Australii i Chile). Do granicy z Boliwią dojeżdżamy busikiem. Tam czekają na nas samochody terenowe, którymi będziemy się przemieszczać przez trzy najbliższe dni. Na granicy oczywiście dostajemy kolejną karteczkę do wypełnienia i pieczątkę z informacją, że możemy tu przebywać 30 dni, czyli jednym słowem "¡Bienvenido a Bolivia!" :-)





Szutrowymi drogami dojeżdżamy do Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa - parku narodowego na granicy z Chile, położonego wysoko w górach. Jesteśmy na wysokości 4,5 tys. m.npm. Od dwóch dni jestem przygotowany na takie okoliczności. Wyciągam woreczek z liśćmi coca, biorę kilka liści do ust i po kilku minutach już się czuję lepiej.





Zanim pojedziemy dalej musimy się zarejestrować u parkowców (trzeba podać nawet numer paszportu!) i uiścić 8 krotnie wyższą opłatę za wejście niż Boliwijczycy. Czekając na załatwienie wszystkich formalności, Kasia oddala się do innego budynku.



Relacja Kasi: Nasi kierowcy mówią, że trzeba skorzystać z toalety teraz, bo po drodze nie ma żadnej, aż do źródeł termalnych. Skoro trzeba to trzeba. Idę do osobnego budynku, gdzie w środku pracuje ojciec z małym synem i siedzą jeszcze trzy inne osoby. Czekam, żeby zapłacić, bo mam banknot 100 boliwianów, który trzeba rozmienić na drobne. Poza tym do budynku wraca Belgijka, która zostawiła swój paszport na stole :) Facet, który siedział przy stole skomentował to i od słowa do słowa zadaje pytanie po hiszpańsku skąd jestem. "Soy de Polonia" - odpowiadam. Na co słyszę "Polska"! Potem po angielsku mówi, żebym zobaczyła jego naszywkę na kurtce, bo organizował ekspedycję polskich płetwonurków w tutejszej okolicy. Że co?!! Patrzę na naszywkę - faktycznie jest nurek, nazwa ekspedycji, wszystko napisane po polsku! Facet mówi, że polscy nurkowie ustanowili rekord w długości nurkowania na wysokości, 40 minut pod wodą w jeziorku położonym na szczycie wulkanu Lincancabur, 5 916 m nad poziomem morza! Mówi, że pierwszymi osobami, które tu nurkowali byli nurkowie z NASA, potem przyjechali Meksykanie, a następnie Polacy. Powiem szczerze, że tego się nie spodziewałam. Oczy mam jak pięć złotych i mówię, że też jestem płetwonurkiem (wprawdzie aktualnie na emeryturze, ale to nie ważne). Niestety osób, które tu nurkowały nie kojarzę :( Ale dumna jestem jak paw, że Polacy tu byli. Dla mnie takie spotkania prawie na końcu świata są po prostu niesamowite! Biorę to za kolejny znak, że trzeba w końcu wrócić do nurkowania - widać to między innymi po tym, że cieszę się jak dziecko, że byli tu polscy nurkowie i że można było o tym z kimś porozmawiać! Bardzo żałuję, że nie miałam aparatu przy sobie, poza tym moją rozmową już wstrzymałam nasz odjazd, więc nie mogłam sobie zrobić zdjęcia :( A oto strona wyprawy, a raczej projektu polskich płetwonurków Korona Jezior Ziemi z opisem nurkowania na Lincancabur:

http://www.wyprawy.az.pl/index.html



Wsiadamy do terenówki i jedziemy na spotkanie z niesamowitą boliwijską przyrodą. Naszym pierwszym przystankiem jest Laguna Blanca, nad którą dymi Volcan Putana.





Następnie przejeżdżamy nad Laguna Verde, która swój zielonkawy kolor zawdzięcza pokładom arszenika znajdującym się na dnie jeziora. Herbatki z tej wody raczej nie będziemy robić ;-)











W drodze do rejonu gejzerów mijamy Rocas se Salvador Dali, przedziwnych formacji skalnych położonych na jasnym pustynnym piasku.





Do kolejnego miejsca, w którym znajdują się gejzery, musimy podjechać kolejne kilkaset metrów. Teraz jesteśmy już na wysokości 4,9 tys. m.npm. Każdy szybki ruch powoduje pulsowanie w skroniach. Mam jednak wrażenie, że już się trochę zaklimatyzowaliśmy i jest coraz lepiej. Gejzery nie są w żaden sposób zabezpieczone i można sobie pomiedzy nimi chodzić bez żadnych ograniczeń. Momentami nie wiadomo, czy to po czym chodzimy zaraz nie wyleci w powietrze razem z kolejnymi oparami, które śmierdzą zgniłymi jajami. Szczerze mówiąc to miejsce jest dużo ciekawsze niż gejzery Tatio, które widzieliśmy wczoraj.

















Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się na kąpiel w źródłach termalnych. Temperatura powietrza nie jest zbyt wysoka, przez co ciepła woda jest wyjątkowo przyjemna i relaksująca :-)





Sporo atrakcji jak na jeden dzień, a to jeszcze nie wszystko! Dojeżdżamy do miejsca, w którym będziemy nocować. Kilka budynków z noclegiem dla turystów, którzy jadą tą trasą do Uyuni. Nawet nie wiemy jak to miejsce się nazywa i nie możemy się zdecydować, czy jest to "I don't know the name City", czy "Pueblecito Coca-Cola". Mi bardziej podoba się ta druga wersja ;-)





Po małym posiłku jedziemy nad Laguna Colorada, która swoje różnorodne kolory zawdzięcza różnego rodzaju roślinom, planktonowi i innym pływającym żyjątkom. Jest to jednocześnie jedno z głównych miejsc w tym regionie, w którym żyją flamingi. Jest ich tutaj znacznie więcej niż w Laguna Chaxa. Przepiękny widok :-)























Sporo tego wszystkiego jak na jeden dzień. Wieczorem idę jeszcze na spacer w okolicy "Pueblecito Coca-Cola" z nadzieją, że uda mi się spotkać lamy, które widzieliśmy przez okna samochodu. Lam nie udało się znaleźć, ale widoki były całkiem fajne :-)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz