wtorek, 10 stycznia 2012

Nasze pierwsze spotkanie z pustynią w regionie San Pedro de Atacama

Przejazd do Calama mieliśmy ciężki... Niestety bazowanie na wcześniejszych doświadczeniach nie zawsze się sprawdza. Tur-Bus zaskoczył nas komfortem przejazdu do Mendozy, niestety teraz autobus nie był aż tak wygodny. Klimatyzacja prawie nie działała, fotele nie dały się rozłożyć, a do tego przez noc przejechaliśmy z poziomu oceanu na wysokość prawie 2 tys. metrów. Nie wyspaliśmy się i lekko przymuleni wysiedliśmy na terminalu w Calama (7.01). Patrząc na miasta, które mijamy w ostatnich dniach mamy wrażenie, że im dalej na północ, tym większy miejski pierdolnik widzimy. Do tego na pustyni domy otoczone są ogrodzeniami zrobionymi z wszelkich możliwych materiałów - zardzewiałe blachy, drewniane płyty, plastikowe opakowania - wszystko, co może chociaż w małym stopniu ochronić przed pustynnym pyłem. Na początku naszego pobytu zabudowa garażowo-barakowa robiła na nas wrażenie. Teraz już się do tego widoku przyzwyczailiśmy i nie czujemy się w tych warunkach nieswojo.


W Calama w zasadzie nie ma nic ciekawego, więc robimy zakupy i wsiadamy w autobus jadący do San Pedro de Atacama. W drodze do tego miasteczka obserwujemy jak bardzo zróżnicowana jest Atacama. Pustynny krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Mijamy piaszczysto-kamieniste równiny, których kolorystyka jest bardzo zróżnicowana. Na horyzoncie widać pasmo wulkanów, których wierzchołki pokryte są śniegiem. Obecnie w Boliwii jest pora deszczowa i w górach od czasu do czasu pada. Dzięki temu mamy niesamowity widok - pustynne przestrzenie kończące się ośnieżonymi Andami :-) Dojeżdżamy do San Pedro de Atacama popołudniu i od razu szukamy naclegu. W miasteczku jest kilka campingów, więc nie powinniśmy mieć problemu ze znalezieniem miejsca dla naszego namiotu. Dochodzimy do pierwszego campingu - takiego pierdolnika już dawno nie widzieliśmy. Pan z recepcji zapewnia nas, że to jest super miejsce - ciepła woda jest przez cały dzień! Jest też kuchnia (coś w formie szałasu z kuchenką gazową). Cena podobno też atrakcyjna - 4000 pesos od osoby (ok 25 pln). Wszystko pięknie, tylko nie możemy za bardzo znaleźć miejsca, gdzie byłaby chociaż odrobina cienia. Przy tym słońcu jest to cholernie ważne. Idziemy zatem na kolejny camping, gdzie na podwórku stoi namiot przy namiocie i aż ciężko się przecisnąć. Na trzeci camping nawet nie idziemy, bo za jedną osobę chcą podobno 8000 pesos. Wracamy zatem na caming Los Perales. Facet z recepcji wita nas z uśmiechem - "Mówiłem wam, że tu wrócicie!". Gadamy trochę z gościem i pytamy się gdzie tu się najlepiej rozstawić z naszym namiotem. Facet pokazuje nam miejsce, na które byśmy nawet nie zwrócili uwagi. Co prawda namiot będzie stał na piachu, ale cień będziemy mieli przez cały dzień. Udało mi się jeszcze znegocjować cenę za 4 noclegi, co jest dosyć istotne, ponieważ za wszystko trzeba tu słono płacić. Ruszamy do miasta (o ile można San Pedro można nazwać miastem). Najważniejszą kwestią jest załatwienie przejazdu na Salar de Uyuni. Pytamy się w agencji o wycieczkę. "Nie - nie ma możliwości. Wszystko jest wykupione..." - słyszymy. "Ale nie na dzisiaj, tylko na 11 stycznia!" - mówię. "Aaa - to zupełnie inna sytuacja. Na 11-ego możemy zorganizować wycieczkę". Ufff... Trochę się obawialiśmy, że ze względu na sezon wakacyjny możemy mieć problem ze znalezieniem trasportu. Robimy zatem rezerwację i idziemy szukać jakiejś wycieczki na dzisiejsze popołudnie. Zastanawialiśmy się nad wynajęciem samochodu, ale w San Pedro ceny są kosmiczne. Poza tym duża część dróg dojazdowych do ciekawych miejsc to pustynne szutrówki, tak więc musielibyśmy mieć samochód w stylu 4WD, najlepiej z podwyższonym podwoziem. Takie auta są najdroższe i najzwyczajniej w świecie nam się to nie opłaca. Poza tym oznakowania dojazdów na pustyni nie są najlepsze, tak więc chcąc nie chcąc korzystamy z usług lokalnych agencji. Kasia znajduje wycieczkę do dwóch pustynnych dolin, a ja w międzyczasie wykupuję wycieczkę na jutro na Salar de Atacama. Jedziemy na bezpośrednie spotkanie z pustynią Atacama. Chyba od dziecka marzyłem żeby tu przyjechać. Nie wiem czemu, ale Atacama była i jest dla mnie fascynującym miejscem. Pomimo, że jest to jedno z najbardziej suchych miejsc na świecie, różnorodność krajobrazów jest ogromna. Obszar, na którym się znajdujemy jest wciśnięty pomiędzy Cordillera de Domeyko (stare pasmo górskie) oraz Andy, które są bardzo aktywnymi górami. Wypiętrzające się cały czas Andy i zachodzące tu procesy sejsmiczne oddziaływują mocno na tutejszy krajobraz. Rozrastające się Andy doprowadziły do pofałdowania i wypiętrzenia pokładów soli (Salar de Atacama ma depozyty minerałów o grubości 1200 metrów!). W efekcie na Atacamie powstało solne pasmo górskie - Cordillera de la Sal. Tutaj właśnie rozpoczynamy naszą przygodę z pustynią :-)


Idziemy na krawędzi Valle del Muerte, doliny będącej jednym z najbardziej suchych miejsc na ziemi. Widok roztacza się nieziemski :-)


Trochę ciężko nam się idzie. Ze względu na wysokość (ok. 2600 m.npm.) momentami nas przytyka. Wczoraj byliśmy jeszcze na poziomie oceanu i zmiana wysokości w tak krótkim czasie powoduje, że ciężko nam się oddycha.





Pomimo, że jest tutaj bardzo sucho, w kilku miejscach rosną endemiczne rośliny. Karłowate krzewinki przystosowały się do życia w tym klimacie. Malutki krzew pingo-pingo, który widzieliśmy ma ok. 80 lat (!). Nasz przewodnik rozpoznał to po grubości korzeni. Z krawędzi wąwozu zbiegamy piaszczystą wydmą :-)





Na takim piachu można jeździć na sandboardzie - widzimy kilka osób próbujących swoich sił w tej dyscyplinie sportowej. Niektórych wychodzi to całkiem nieźle, ale są też osoby, które zamiast ześlizgiwać się po piasku robią fikołki na zboczu ;-)


Z Valle del Muerte przemieszczamy się do Valle de la Luna, czyli tzw. Księżycowej Doliny.


Początkowo idziemy kanionem, który został wyrzeźbiony przez naturę w wypiętrzonych pokładach soli. Kilka dni temu przez chwilę padał tutaj deszcz i sól została wypłukana na powierzchni skał w postaci białego osadu. Wysoka temperatura w ciągu dnia i niska w ciągu nocy powodują, że solne skały podlegają ciągłej erozji.


W efekcie zbocza kanionu przybierają różnorodne kształty. Przy odrobinie wyobraźni można w skałach wypatrzeć modlącą się kobietę, lamę, czy stojącego na skale lwa :-) W jednym miejscu, przypominającym skalny amfiteatr, robimy przerwę i w komletnej ciszy słuchamy "muzyki skał". Solne bloki cały czas trzeszczą i pękają, do tego wiatr świszczy pomiędzy skałami. Niezapomniane wrażenie. Mamy bardzo fajnego przewodnika, który w ciekawy sposób pokazuje nam wiele rzeczy. Jak byśmy przyjechali tutaj sami, najprawdopodobniej nie zwrócilibyśmy uwagi nawet na połowę tego co zobaczyliśmy :-)


Następnie przemieszczamy się w inną część Vale de la Luna. Podchodzimy na wzgórze, z którego widzimy Sendero Duna Mayor. Wielką wydmę, z której wiatr zwiewa złocisty piach. Na szczęście wejście na wydmę jest zabronione, dzięki czemu ludzie nie rozdeptali tego miejsca i można podziwiać efekty działalności wiatru. Piękny widok.





Z miejsca, w którym siedzimy, widzimy bardzo zróżnicowany krajobraz i czekamy na zachód słońca. Czekamy i czekamy, a nam w brzuchu zaczyna burczeć ;-) Niech to słońce w końcu zajdzie, to będziemy mogli pojechać na camping zrobić coś do jedzenia ;-)


Na campingu okazuje się, że jest to miejsce, w którym przeważają backpackerzy z Ameryki Południowej. Poznajemy bardzo sympatycznych ludzi z Urugwaju, Chile, Argentyny. Pomimo, że część z nich mówi dobrze po angielsku, my staramy się rozmawiać z nimi w Castelliano i tylko w trudnych momentach posiłkujemy się angielskim. Atmosfera jest super i cieszymy się, że wybraliśmy ten obskurny camping zamiast hostelu, w którym mielibyśmy do czynienia prawie wyłącznie z Europejczykami, czy Amerykanami. Tutaj wolimy towarzystwo hiszpańskojęzyczne, dla którego ludzie z dalekiej Polski, mówiący trochę w ich języku, są pewnego rodzaju atrakcją ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz