wtorek, 3 stycznia 2012

U Was już nowy rok, a my cały czas mamy jeszcze 2011

Ech... Jednak co namiot, to namiot ;-) Wreszcie się wyspaliśmy na świeżym powietrzu. Jakoś cały czas nie możemy się przekonać do nocowania w hostelach i jak tylko mamy okazję, to rozstawiamy naszego żółtego Marabuta. Hostele mają swój urok, ale przy takich upałach jakie są obecnie w Mendozie, nocowanie w tych budach jest po prostu męczące. Szczególnie w mieście, w którym temperatura jest wyższa, a powietrze "stoi" w miejscu. Dzisiaj jest Sylwester, co oznacza, że musimy przygotować się na świętowanie Nowego Roku :-) Poza tym musimy kupić bilety na dalszą podróż. Jedziemy do Mendozy, kupujemy co trzeba i udajemy się na terminal autobusowy. Na dworze jest potwornie gorąco. Termometr momentami pokazuje 41 stopni. Dla mnie graniczną temperaturą, w której czuję się dobrze jest 25 stopni, przy 30 przestaję funkcjonować, a tu mamy ponad 40 stopni i zero wiatru... Koszmar totalny :-( Niestety prognozy pogody na najbliższe dni przewidują temperatury powyżej 30 stopni... Na terminalu okazuje się, że bilety na przejazd do Salty 2 stycznia są prawie całkowicie wyprzedane. Są jeszcze camy, ale ta odrobina luksusu kosztuje majątek. Sprawdzam jeszcze jak i za ile można dojachać z Salty do San Pedro d Atacama i po podliczeniu wszystkich połączeń okazuje się, że musilibyśmy wydać sporo kasy na sam transport. Niestety wygląda na to, że Argentyna nie jest tak tania jak oczekiwaliśmy (jedzenie kosztuje mniej wiecej tyle co w Chile, transport jest droższy, noclegi trochę tańsze). Do tego ten piekielny upał. W tej temperaturze jakiekolwiek zwiedzanie może się skończyć jedynie odwodnieniem... Robimy naradę przy pół litrowym pojemniku lodów i podejmujemy decyzję - 2 stycznia wieczorem wracamy do Chile. Tam też są upały, ale przynajmniej od oceanu wieje chłodem (taką mamy nadzieję). Wybacz Argentyno, ale w tych temperaturach zamiast odkrywania i podziwiania kolejnych miejsc, miotałbym przekleństwami we wszystkich znanych mi odmianach. Mamy pełną świadomość, że zasługujesz na uwagę i nie chcemy przez Ciebie przejechać rejestrując w pamięci zaledwie strzępy obrazów. Wrócimy tu jeszcze kiedyś, ale w innej porze roku. Zaczniemy wtedy od Buenos Aires - do tego czasu nauczymy się tańczyć argentyńskie tango i będziemy lepiej mówić w castelliano. Wiemy, co chcemy zobaczyć. Jest tego sporo, a to zasługuje na oddzielny wyjazd! Kupujemy bilety na powrót do Santiago i w drodze powrotnej chcemy odwiedzić kilka "bodegas". Odwiedzanie winnic zaczyna być naszym małym hobby, ale w Argentynie podejście do winnic trochę nam się nie podoba. Winnice sprawiają tutaj wrażenie dobrze zabezpieczonych fortec, a pola, na których rosną winorośle są otoczone płotami z drutem kolczastym. Tak jakby ktoś chciał podkreślić, że po tej stronie zasiek są PIENIĄDZE i bogactwo. Nie zbliżać się!!! Poza tym dojazd do winnic nie jest oznaczony zbyt dobrze, przez co marnujemy dużo czasu zanim udaje nam się znaleźć miejsca, których szukamy. Na dodatek w sylwestrowe popołudnie winnice są już pozamykane i udaje nam się znaleźć jedną winnicę, która otworzyła przed nami drzwi. Bodega Belasco de Baquedano jest relatywnie małą winnicą. Próbujemy kilka rodzajów wina i Kasia wybiera jedną butelkę. Pani, która z nami rozmawia komentuje z uśmiechem: "You have very good but expensive taste". Może butelka była i droga, ale z okazji Nowego Roku można sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa ;-)


Wieczorem przygotowujemy własną parillę. Camping jest prawie opustoszały - cisza, spokój, mięsko smakowicie skwierczy na ruszcie, w kubkach całkiem znośne wino :-) O 20 czasu lokalnego wznosimy toast za Nowy Rok czasu polskiego - Wy już jesteście w 2012, a my naszą podróżą przedłużyliśmy sobie 2011 rok o kilka godzin. Na pewno będziemy ten rok wspominać z uśmiechem na twarzach. Był to wyjątkowy rok pod wieloma względami, czas podejmowania decyzji i podróży w nieznane. Ten rok pokazał nam również, że trzeba mieć w życiu trochę odwagi i determinacji. W ostatnich godzinach 2011 roku próbujmy odtworzyć listę krajów, które chcemy jeszcze zobaczyć. Taką listę zrobiliśmy na lotnisku w Hong Kongu, ale niestety zgubiliśmy notes z naszymi notatkami... Listę prawie w całości spisaliśmy na nowo - przed nami jeszcze sporo do zobaczenia :-) Początek Nowego Roku wita nas narastającym zamieszaniem na "naszym" cichym i spokojnym campingu. Z zaciekawieniem przyglądamy się jak z każdą minutą wolne miesca zapełniają się stołami i całą masą ludzi. Po chwili nasi nowi sąsiedzi zaczęli rozpalać parille. Każdy na inny sposób! ;-) Potem na tych parillach zaczęli piec dziesiątki kilogramów mięcha wszelakiego. My w odpowiedzi wyciągnęliśmy melona ;-) Po tej soczystej konsumpcji jedziemy nad jezioro. Nie ma to jak 1 stycznia wskoczyć do jeziora i trochę popływać;-)








Wieczorem całe towarzystwo zaczęło się z campingu zbierać do domów, a my rozpaliliśmy swoją własną parillę, próbując wykorzystać podpatrzone wcześniej patenty. Pieczona wołowina wychodzi nam coraz lepiej! ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz