sobota, 21 stycznia 2012

La Paz

(17.01) Nie chce nam się samemu szukać noclegu, więc wybieramy kilka miejsc rekomendowanych w przewodniku i ponownie znajdujemy miejsce, które można określić jako "value for money" (Rough guide się sprawdza). Ciepły prysznic po tej trudnej nocy stawia nas na nogi ;-)

Idziemy oddać rzeczy do pralni, gdzie spotykamy kilka podłamanych dziewczyn. Nie dość, że rzeczy wyprali prawie z jednodniowym opóźnieniem, to jeszcze na części z nich pozostały plamy i zacieki. Dziewczyny pokazują pani ubrania, ale ta jest niewzruszona i odpowiada, że rzeczy w takim stanie zostały oddane do prania. Na tym koniec dyskusji. Patrzymy na całą sytuację i idziemy szukać innej pralni. W dwóch kolejnych miejscach warunki są jeszcze gorsze, więc wracamy do tej pierwszej. Dziewczyny cały czas lamentują, a ja (mając już w głowie przygotowanych kilka zdań) stanowczym tonem mówię, że rzeczy mają być wyprane do końca dnia, bo jutro rano wyjeżdżamy. Moje dotychczasowe obserwacje wskazują, że z częścią Boliwijczyków trzeba rozmawiać dosyć stanowczo. Wtedy przynosi to jakiś skutek. W przeciwnym razie albo podają błędne informacje, albo kłamią i oszukują. Niestety każdą otrzymaną informację trzeba potwierdzać kilkukrotnie. Przykre to trochę, ale tak jest.

Mając załatwione podstawowe potrzeby ruszamy w miasto ;-) W zasadzie nie musimy się daleko ruszać, ponieważ nasz hostel jest na ulicy Sagarnaga, gdzie dużo się dzieje (szczególnie z perspektywy gringo, który przyjechał tu na krótko).


Trafiamy na Mercado de Hechiceria, który nazywany jest również "targiem wiedźm". Jest tu bardzo kolorowo i można kupić dużo ciekawych i nieciekawych rzeczy.


Panie w melonikach chyba są przyzwyczajone do turystów (i pewnie z nich żyją). Kolorowe rzeczy można przymierzać, a w jednym ze sklepów Kasia mogła przymierzyć nawet melonik.


Przy okazji dowiedzieliśmy się co oznacza różne ułożenie melonika na głowie. Jeżeli melonik jest osadzony prosto na głowie, to oznacza to, że pani jest zamężna. Jeżeli jest przekrzywiony, to jest stanu wolnego, a jeżeli ma wywinięte rondo, to pani przeżywa okres smutku (spowodowany np. utratą bliskiej osoby).

Kolorowe stragany są fajne, ale na Mercado de Hechiceria można znaleźć inne "ciekawostki". Jedną z nich są suszone płody lam na stoiskach z ziołowymi lekami i innymi specyfikami przygotowywanymi przez znachorów ludności Aymara.


Kręcimy się tu i tam, kupujemy to i owo, Kasia dostaje ode mnie pierścionek... Całkiem fajne to La Paz ;-)


Po obiedzie udaliśmy się w inną część La Paz. To miasto jest ogromne, zatłoczone, zaśmiecone, śmiedzące spalinami (i nie tylko), ale jest to miejsce, które żyje, jest kolorowe i ma swój klimat.














Potosi (a szczególnie jego centrum) było trochę sztuczne, Sucre było sztywne, a ulice La Paz tętnią życiem :-) Pomimo tego chaosu, powszechnego bałaganu i walających się śmieci podoba nam się to miasto. Szczególnie jesteśmy zafascynowani świeżymi sokami, wyciskanymi z pomarańczy przez ulicznych sprzedawców. Na jeden kubeczek zużywane są trzy pomarańcze, a całość kosztuje 3 boliviany. Pycha i co najważniejsze owoce są wyciskane w "czysty" sposób, tak więc napój jest bardziej bezpieczny dla żołądka niż herbata w kawiarni.


Wieczorem udaje nam się spotkać z Christi i Pietem, których poznaliśmy ponad miesiąc temu w regionie Los Lagos. Strasznie fajna para Niemców, która po raz drugi podróżuje po Ameryce Południowej przez 10 miesięcy. Rodzice Christi przyjechali zobaczyć kilka miejsc i dzięki temu trafili ponownie do La Paz. Nie umawialiśmy się konkretnie na spotkanie tutaj i tym bardziej się cieszymy, że udało nam się spotkać. Może następnym razem spotkamy się w Polsce albo w Niemczech/ Austrii? Byłoby fajnie :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz