środa, 25 stycznia 2012

Huayna Potosi (6088 m.npm.)

Marcin

(20.01) Dzisiaj wracamy z Copacabana do La Paz. Jak na złość dzisiaj nad Titicaca jest przepiękna pogoda i jezioro wraz z wyspami wygląda bardzo ładnie. Pogoda w porze deszczowej w Boliwii zmienia się jak w kalejdoskopie. Przed wyjazdem do La Paz spotykamy sympatyczną parę Belgów, którzy od kilku miesięcy podróżują po północnych krajach Ameryki Południowej. Wymieniamy się naszymi obserwacjami i okazuje się, że nasze wczorajsze odczucia, które mieliśmy po wizycie na Isla del Sol nie są odosobnione. Większość turystów jest mocno rozczarowana podejściem lokalesów (to jest delikatne podsumowanie zebranych opinii ;-).

Do La Paz dojeżdżamy w strugach deszczu. W zasadzie przyjechaliśmy tu tylko na jedną noc. Jutro rano jedziemy w góry Cordillera Real z nadzieją, że uda nam się wejść na Huayna Potosi, trekkingowy sześciotysięcznik. Przebywamy na wysokości 3-4 tys. m.npm. prawie dwa tygodnie i aklimatyzację mamy już niezłą, tak więc szkoda byłoby ją zmarnować na chodzenie tylko po bazarach w La Paz ;-)

(21.01) W agencji jesteśmy przed czasem. W drzwiach wita nas uśmiechnięty boliwijski przewodnik - "Jestem Franc" - mówi do nas. Dwa przedni zęby ma zepsute i pachnie tak jakby spał w górach razem z lamami, ale oczy mu się śmieją i sprawia sympatyczne wrażenie. W biurze agencji czeka jeszcze jeden chłopak - Mauricio z Chile. Myśleliśmy, że będziemy sami, ale przez to, że jest trzecia osoba będzie drugi przewodnik. "Soy Super Mario" - słyszymy z ust małego żylastego gościa. Ciekawe, czy "Super" to jego imię, czy nazwisko? ;-) Przed wyjazdem kompletujemy brakujący sprzęt. My w zasadzie potrzebujemy skorupy, raki, czekan i uprząż. Mauricio potrzebuje wszystko, łącznie z ciepłymi spodni. Sprzęt w agencji mają raczej przedpotopowy. Raki ostatnie ostrzenie miały chyba w produkcji, ale uprząż mają nawet firmy Petzl ;-)

Ładujemy się z plecakami i z całym sprzętem do zdezelowanego combi. Trzy osoby z tyłu i trzy osoby z przodu - kierowca na jednym siedzeniu i Franc na kolanach Super Mario na drugim siedzeniu.


Pasów oczywiście nikt nie używa, bo po co? Tuż za miastem kończy się asfalt i jedziemy dalej szutrówką, na której ja zwolniłbym chyba do 30 km/h. Kierowca sprawia jednak wrażenie jakby warunki do jazdy się nie zmieniły ;-)





W drodze rozmawiamy z Mauricio. Z tego co opowiada ma trochę doświadczeń z wysokimi górami. Wchodził już podobno na góry w Ekwadorze, Peru i Chile, a wejście na Huayna Potosi traktuje trochę jak aklimatyzację przed innym szczytem, który ma 6,5 tys. m.npm. W sumie to nawet dobrze, że w zespole będzie ktoś, kto ma doświadczenie w chodzeniu po tak wysokich górach, bo my takiego doświadczenia nie mamy.

Dojeżdżamy do schroniska na wysokości 4800 m.npm. i po małym posiłku idziemy objuczeni do góry. Dzisiaj musimy podejść zaledwie 300 m do góry do miejsca, z którego w nocy będziemy iść do góry. Nie jest to dużo, ale wieje wiatr i sypie drobny śnieg, tak więc hasło "Vamos a la playa" przyjmujemy ze śmiechem. Chociaż podobno u góry czeka na nas plaża, ale pełna śniegu. Po drodze do kolejnego schroniska zatrzymujemy się przy kamiennym schronie przykrytym od góry folią.


W środku siedzi kobieta, która pobiera opłaty w wysokości 10 bolivianów (chyba za wejście do parku).


Pomimo, że jesteśmy na wysokości ok. 5 tys. m.npm. idzie mi się całkiem dobrze. Kasia drepcze w swoim tempie, ale narzeka trochę na wysokość. Mauricio natomiast sapie potwornie, z trudem łapie powietrze i ciągnie się gdzieś z tyłu. Nie ma butów trekkingowych, więc idzie całą drogę w skorupach. Nie zazdroszczę mu podchodzenia w tych sztywnych butach na kamienistym szlaku.

Schronisko jest dużo lepsze niż się spodziewaliśmy. Kamienny schron może pomieścić nawet kilkadziesiąt osób.


Wszyscy, którzy siedzą w środku przyszli tu z myślą o wejściu na szczyt. Po obiado-kolacji mamy krótką odprawę i omawiamy plan na wejście. Nasi przewodnicy proponują, aby Kasia szła z Francem, a ja z Mauricio z Super Mario. Kasia nie czuje się na tej wysokości najlepiej, tak więc jeżeli będzie chciała wcześniej zawrócić, to będzie miała swojego przewodnika.





Przed pójściem spać przygotowujemy z Kasią sprzęt na nocne wyjście. Sprawdzamy buty, czołówki, dopasowujemy raki. Mauricio siedzi obok nas i też sprawdza sprzęt, tylko nie za bardzo wie jak ma sobie dopasować raki. Wydaje nam się to trochę dziwne, szczególnie po opowieściach o górach, na które wcześniej wchodził...

Pobudkę mamy zaplanowaną na północ, a wyjście na 1 w nocy. Szczyt trzeba zdobyć o świcie, tak aby zejść do schroniska na tyle wcześnie, żeby śnieg był jeszcze zmrożony. W trakcie dnia śnieg robi się miękki od promieni słonecznych i trudno się w czymś takim chodzi. Idziemy zatem na kilka godzin spać. Późnym wieczorem robi się jednak bardzo zimno, gościu obok mnie chrapie i w efekcie kręcę się przez kilka godzin w śpiworze próbując rozgrzać zimne stopy. Wstajemy ok. 12 w nocy i pijemy gorącą herbatę. Wciskam w siebie kawałek bułki, chociaż w ogóle nie mam ochoty na jedzenie. Nie wiem, czy jest to spowodowane wysokością, czy obawą przed boliwijską żywnością, po której mój żołądek notorycznie się buntuje.

Wychodzimy przed schronisko i już kilkadziesiąt metrów dalej musimy ubrać raki. Przed nami jest zbocze pokryte śniegiem. W ciągu ostatnich godzin pogoda się poprawiła. Wieczorem wszystko było pokryte grubą warstwą chmur, teraz niebo jest pokryte tysiącem gwiazd. Piękny widok :-)

Wiążemy się liną. Kasia z Francem, ja z Mauricio i z Super Mario. Przy świetle czołówek rozpoczynamy nasz żmudny marsz do góry. Fajnie to nawet wygląda - przez całe zbocze ciągnie się sznur światełek zespołów, które idą przed nami i za nami :-)

Super Mario dyktuje tempo w jakim idziemy. Co chwilę powtarza jak mantrę: "Tranquilo, lento, respirar, spokojnie, powoli, oddychać, tranquilo, lento, respirar...". Co jakiś czas słyszymy "Pausa". Mamy wówczas czas na wyrównanie oddechu. Jestem nawet zaskoczony, że przychodzi mi to dosyć łatwo, jednak Mauricio, który idzie przede mną dyszy jak lokomotywa. Krok za krokiem idziemy do góry. Dosyć to monotonne i momentami zastanawiam się po jaką cholerę ja tam idę i się męczę? Jest środek nocy, zimno jak cholera, sypie drobny śnieg, a w schronisku czeka puchowy śpiwór ;-)

Mario mówi, że przy Campo Argentino zrobimy sobie krótką przerwę. Ufff... Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że mówiąc o Campo Argentino Mario użył stwierdzenia "refugio". Trochę mnie to zaskoczyło, że po drodze jest jeszcze jedno schronisko, ale zacząłem wypatrywać świateł budynku. Mario mówi, że jeszcze dwadzieścia minut. W końcu widzę światła budynku! Ufff... Jeszcze kawałek. Idziemy, idziemy, ale światła cały czas są daleko... W końcu okazało się, że nie są to światła schroniska, tylko światła czołówek osób idących przed nami, a Campo Argentino, to nie schronisko, tylko zbocze, na którym kiedyś rozstawiały się ekipy z namiotami ;-)

Im dalej idziemy, tym robi się bardziej stromo. Dochodzimy do zbocza, na którym trzeba już korzystać z czekana. Ku mojemu dużemu zaskoczeniu okazuje się, że Mauricio, który był już podobno na tylu górach, nie ma zielonego pojęcia jak korzystać z tego dziwnego "kilofa", który trzyma w ręce (!). Ścianka ma nachylenie ok. 60 stopni i Super Mario zaczyna wkręcać śruby lodowe na przeloty, ale i tak cały czas idziemy na "lotnej" asekuracji. Patrzę na to co robi Mauricio i przez głowę przechodzi mi myśl - "Taaa - lotna trójka samobójka..." Ścianka jest chyba pewnego rodzaju testem przed dalszą drogą - spora część osób rezygnuje w tym miejscu z dalszego podejścia. W pewnym momencie po naszej lewej stronie widzimy dziewczynę, króra spanikowała. Patrzę na nią i myślę sobie, że jak się spieprzy i pociągnie swojego przewodnika, to wpadnie na nas i wszystkich ściągnie na dół. Wbijam mocno czekan w śnieg i mówię do Mauricio żeby zrobił to samo. W między czasie Super Mario założył stanowisko i pokazał dziewczynie jak ma schodzić na dół... Qwa! Co ci ludzie tutaj robią?! Wymijamy dziewczynę i trawersując podchodzimy na pole śnieżne, gdzie można chwilę odpocząć.

W dalszej części podchodzenia mamy piękny widok na La Paz, które pulsuje tysiącem świateł w oddali. Jakbym miał statyw, to zrobiłbym zdjęcie ;-)

Idziemy dalej i w pewny momencie Mauricio kończą się baterie w czołówce... Oczywiście nie ma zapasowych... Widać, że Super Mario jest trochę wkurzony, bo kilka razy powtarzał przed wyjściem żeby czołówki były sprawne. Nasz boliwijski przewodnik wymienia mu baterie i idziemy dalej.

Szczerze mówiąc podejście daje mi trochę w kość i zaczynam się zastanawiać, czy dam radę wejść i czy będę miał wystarczająco duży zapas sił żeby bezpiecznie zejść. W ostatnich dniach bardzo mało jadłem - boliwijska flora bakteryjna mi nie służy i mam wrażenie, że trochę zaczyna mi brakować "paliwa". Podczas kolejnej "pausy" wciskam w siebie snickersa i po kilkunastu minutach jest już lepiej.

Powoli zaczyna być szaro, przez co widoczność jest już lepsza. Dochodzimy do ciągu szczelin, które wyglądają pięknie, ale przechodzenie przez pieprzone mosty lodowe nie wywołuje u mnie pozytywnych emocji. W całym tym chodzeniu po górach lodowcowych najbardziej boję się szczelin... Podchodzimy dalej, pod nami warstwa chmur, przez które przebijaja się świt. Widok niesamowity, ale nie mam siły żeby wyciągnąć aparat. Może czasami warto pewne widoki zachować w pamięci? ;-)

Niestety nasze tempo podejścia zaczyna słabnąć. Mauricio coraz częściej zaczyna przystawać i dyszy jak lokomotywa. Moim zdaniem facet powinien sobie dać spokój - widać, że nie ma siły, ani aklimatyzacji na wejście. Super Mario ciągnie go jednak do góry.

W końcu widzimy szczyt! Z tej strony jest to skalny trójkąt górujący nad śnieżnym stokiem. Jest już 6 rano i część zespołów schodzi już ze szczytu. Mijamy się z parą Szwajcarów, którzy mówią, że na szczyt mamy jeszcze z godzinę podejścia. Robię wewnętrzny bilans sił - dam radę. Czuję, że mam zapas sił na wejście i zejście. Trawersujemy po przekątnej zbocze. Niestety nawiało tutaj świeżego i sypkiego śniegu. Ciężko się w czymś takim podchodzi, a do tego jest zimno - ok. 20 stopni poniżej zera. Mauricio co chwilę się potyka i po raz kolejny dziwię się, że Super Mario ciągnie go do góry. Na dodatek przed nami idzie przewodnik z Argentyńczykiem, który radzi sobie jeszcze gorzej niż nasz Chilijczyk. Najgorsze jest to, że w tym miejscu nie ma za bardzo możliwości żeby ich wyminąć. W końcu udaje nam się przejść obok nich i idziemy w górę. Dochodzimy do grani. Teraz musimy odbić w lewo i mamy przed sobą ostatnią prostą na szczyt. Grań jest dosyć mocno eksponowana - z obu stron jest niezła lufa. Na chwilę przecierają się chmury i mamy fantastyczny widok. Poniżej pasma górskie, widać również Lago Titicaca. Rewelacja :-) Jesteśmy na wysokości ok. 6 tys. m.npm. i tutaj głowę mi już rozsadza. Żołądek też skręca, ale zostało niespełna 80 metrów podejscia. Super Mario asekuruje nas na grani. Patrzę trochę z obawą na poczynania Mauricio i mocno staram się wbijać czekan w śnieg. W końcu dochodzimy na szczyt :-) Jest ok. 7.30, czyli ok. 1,5 godziny później niż pierwotnie zamierzaliśmy. Wbijam czekan i z kawałka mojej liny wiążę sobie na nim wyblinkę. Teraz czuję się bezpiecznie i mogę się rozejrzeć dookoła. Pod nami jest dużo chmur, ale i tak widok jest piękny :-)














Po chwili musimy już schodzić na dół. Ustalamy z Super Mario, że tym razem ja schodzę pierwszy, on idzie na końcu, a nasz nieszczęsny Mauricio idzie w środku. Na zejściu eksponowaną granią widać było, że koleś był mocno przestraszony. Masakra jakaś. Udaje nam się bezpiecznie zejść niżej, ale przed nami jeszcze długa droga na dół.

Poranne słońce zaczyna mocno świecić i śnieg zaczyna już "pracować". Pomimo zmęczenia zaczynam szybko schodzić na dół. Chcę jak najszybciej przejść przez szczeliny i tą ściankę. Mauricio jednak strasznie się wlecze i sapie za moimi plecami. Co chwilę prosi o "pausę". Jaka Qwa pausa?! Schodzimy szybko na dół, bo za chwilę będziemy udupieni w tym miękkim śniegu. Przechodzimy przez szczeliny - teraz, przy dziennym świetle widać obok czego przechodziliśmy.





Dochodzimy do ścianki - Chilijczyk zablokował się tutaj totalnie. Musieliśmy gościa prawie ściągnąć na dół. Widać, że nawet Super Mario zaczyna tracić cierpliwość. Coś co powinniśmy zrobić w kilka minut zajmuje nam z pół godziny. W dalszej części Mauricio co kilkanaście kroków się przewraca. Nie wytrzymuję już i zrugałem gościa po angielsku - przed wejściem facet ściemniał, a okazało się, że nie jest przygotowany kondycyjnie do tego wejścia, nie ma odpowiedniej aklimatyzacji, ani nie potrafi operować sprzętem! Musimy jednak tego dupka ściągnąć na dół, co nam zajmuje bardzo dużo czasu. W schronisku jesteśmy dopiero o 10.30, czyli dużo później niż zakładaliśmy...

Podobno Huayna Potosi jest prostym, trekkingowym sześciotysięcznikiem. Moim zdaniem wejście na ten szczyt nie było takie proste. Agencje i przewodnicy nie w pełni informują ludzi o warunkach jakie czekają na górze, przez co na ten prosty trekking idą ludzie, którzy nie powinni się tam w ogóle znaleźć... Ci którzy dzisiaj weszli na ten szczyt zgodnie potwierdzają, że było dużo trudniej niż się spodziewali. Dobrym podsumowaniem była reakcja chłopaka, który rano wszedł do schroniska. Otworzył drzwi i na dzień dobry powiedział "Fuck!" kręcąc głową ;-)

Cieszę się z tego wejścia, ponieważ miałem możliwość sprawdzić jak to jest na takiej wysokości. Chodzenie po takich górach jest jednak żmudne, męczące i chyba jednak wolę się wspinać w skałach ;-)


Kasia

Po dojściu do schroniska już wiem, że na szczyt nie wejdę. Żołądek ściska mi się okropnie i każdy krok sprawia duży wysiłek. Na szczyt mamy jeszcze ponad 900 m podejścia, co oznacza, że po prostu nie dam rady... Trudno.. Na odprawie informuję, że nie idę. Widzę zdziwienie na twarzy przewodników i Mauricio. Franc mówi, żebym spróbowała. Jeżeli nie pójdę, to mogą mieć problem z agencją. Jaki problem? Nic nie rozumiem, przecież znam swoje możliwości i to jest moja decyzja... Próbujemy im tłumaczyć, że nawet jeżeli nie pójdę, to nie będziemy się domagać zwrotu pieniędzy, tak więc żadnego problemu nie będzie.
Rozmawiamy jeszcze o przebiegu podejścia i przewodnicyzapewniają nas, że podejście ma zająć około trzech godzin i ostatecznie uzgadniamy, że spróbuję podejść tyle ile dam radę i jeżeli nie dojdę na szczyt, to spotkamy się z Marcinem gdzieś w połowie drogi jak będą wracać. Dobra, to teraz idziemy spać.

W nocy jest zimno, ktoś koszmarnie głośno chrapie i przez to wszystko budzę się co chwilę. Krótko przed pobudką robi się ciepło w moim śpiworku i zastanawiam się, czy jest w ogóle sens z niego wychodzić...

Wychodzę jednak, ubieram się we wszystko co trzeba i czuję, że moja wędrówka będzie krótka... Mój organizm nie znosi dobrze wysokości, nie jestem w stanie wcisnąć nawet śniadania, tylko dwa łyczki wody. Zastanawiam się, czy w ogóle jest sens, żebym szła. Wychodzimy przed schronisko, ubieram raki, Marcin idzie pierwszy z zespołem, potem Franc i ja. Widać światełka czołówek zespołów wyżej, patrzę na gwieździste niebo i już wiem, że warto było wyjść ze śpiworka :)

Pierwsze 50 m idzie mi się całkiem dobrze, niestety potem jest już coraz gorzej. Każdy krok jest dla mnie koszmarnie trudny, a do tego żołądek ściska i cały czas boli. Nie pomogły tabletki, ani coca-cola.. Po 300 metrach podejścia mówię pas, to po prostu nie ma sensu. Siadamy z Francem na chwilę na śniegu, żeby trochę odpocząć i wyłączam światło czołówki... Ale widok!! Całe niebo pełne gwiazd, gdzieś w oddali łuna od świateł La Paz, a wyżej czołówki zespołów wchodzących na szczyt :) Cudnie! Spada też jedna gwiazda, ale mojego życzenia nie zdradzę ;)

Wracamy do schroniska... Wcale nie jest to takie proste :( Kilka razy muszę się zatrzymywać, bo żołądek nie daje mi spokoju. W schronisku zajmuje mi chyba z 40 minut, żeby zdjąć sprzęt, otworzyć safepacka (po cholerę jest ta kłódka!), zanieść rzeczy na górę i zamontować się w dwóch śpiworkach. Po godzinie słyszę, że ktoś jeszcze wrócił, chyba jakaś dziewczyna...

Budzę się, kiedy wraca pierwsza grupa. Okazuje się, że są to Szwajcarzy. Jest 8.00 rano, mieli naprawdę dobry czas. Mówią też, że minęli Marcina godzinę przed szczytem. Robię szybką kalkulację i idę dalej spać, bo wrócą najszybciej za półtorej godziny.. Kiedy kolejne dwie grupy wracają i nadal nie ma zespołu Marcina, dochodzę do wniosku, że Mauricio po prostu nie wytrzymał tempa... Można się było tego domyślić po wczorajszym spacerku do schroniska, kiedy dyszał i sapał z wysiłku. Budzę się ponownie około 10.20, nadal ich nie ma.. Wstaję, żeby zapytać Franca, czy wszystko jest ok i wtedy słyszę na dole Marcina.. Wkurzonego Marcina. Uff, ważne, że wrócił cało :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz