


O świcie mamy śniadanko i pijemy gorącą czekoladę żeby się trochę rozgrzać. Nawet proste śniadanie w takiej scenerii smakuje wyśmienicie :-)

Następnie przemieszczamy się w inną część równiny, gdzie są źródła termalne.

Temperatura powietrza raczej nie zachęca do zrzucenia z siebie kilku warstw ubrania, ale parujący basenik z termalną wodą wygląda obiecująco. Rozbieram się do samych kąpielówek i trzęsąc się z zimna biegnę do baseniku.

Wskakuję do wody. Ufff... Tu jest trochę cieplej ;-) Chociaż nie jest tak ciepło jak myślałem. Kręcę się po źródełku, aż w końcu znajduję TO miejsce. Gorąca termalna woda przenika przez piasek i aż parzy stopy. Tutaj można trochę posiedzieć ;-) Kasia jest niezdecydowana i zwleka z wejściem do wody. Mocne słońce spaliło jej skórę i trochę się boi, czy siarkowa woda nie spowoduje jakiegoś podrażnienia. Na chwilę wskakuje do wody i ze zdziwieniem na twarzy mówi "Ale tu gorąco!" :-) Fajnie się wykąpać w czymś takim, tylko skóra ma później taki specyficzny zapach ;-) W drodze powrotnej przejeżdżamy przez przełęcz na wysokości 4,6 tys. m.npm. Ciężko się oddycha i głowa zaczyna mnie boleć. Zastanawiam się głośno, czy nie wyciągnąć trochę liści coca do żucia. Na to odwraca się do mnie Marek (Polak mieszkający w Niemczech) z pytaniem "Masz te liście przy sobie?". No mam :-) Wyciągamy po kilka Iiści i wsadzamy je do ust. Po kilku minutach czuję się trochę lepiej. Głowa mnie przestała boleć i trochę lepiej mi się oddycha :-) Święte ziele Inków działa! ;-) Dojeżdżamy do malutkiej wioseczki Machuca. Dosłownie kilkanaście domów położonych w górach. Mieszka tu zaledwie kilka rodzin, które żyją z tego, że przyjadą turyści gringo i zostawią trochę pieniędzy. Miejsce jest sympatyczne i można tu spróbować lokalnej kuchni. Kasia kupuje empaniadę, a ja anticuchos de vacuno, czyli szaszłyki z vacuno. Nawet smaczne to było.



Do San Pedro wracamy inną drogą, która jest w kilku miejscach podmokła i błotnista. W pewnym momencie busik wjeżdża w bajorko i lekko grzęźnie. Koła zaczynają się boksować i gaśnie silnik. Po chwili busik przechyla się lekko na lewą stronę i jakiekolwiek próby dalszej jazdy powodują, że grzęźniemy coraz bardziej w błocie... No cóż... Trzeba ściągnąć buty i wskoczyć do bajorka.

Wszyscy wychodzą z samochodu poza Kasią, która deklaruje się, że może siedzieć za kierownicą (Kasia: przecież nie przydam się prz pchaniu auta i mam stracić okazję prowadzenia chociaż chwilkę busika? Nieee!! :) Na zdjęciu widać moją absolutną radość z zastałej sytuacji!).

Próbujemy wypchnąć auto, ale z każdą minutą lewa strona coraz bardziej zapada się w błocie.


Bez wsparcia nie damy rady wyciągnąć busa z bajorka. Nadjeżdża inny bus. Z nadzieją patrzymy, czy nam pomoże, jednak kierowca nawet się nie zatrzymał. Kolejny bus z konkurencyjnej agencji minął nas obojętnie. Sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie! Żaden bus się nawet nie zatrzymał! Chyba mają tutaj wojnę pomiędzy agencjami turystycznymi... Żenujące. Dopiero jakiś prywatny pick-up, prowadzony przez Brazylijczyków, przyszedł nam z pomocą. Za drugą próbą samochód został wyciągnięty z błota, a Kasia zebrała gratulacje ze prowadzenie auta w trakcie całej operacji ;-) Kierowca odetchnął z ulgą, bo sytuacja zaczynała wyglądać kiepsko.

Jutro ruszamy na Salar de Uyuni. W Boliwii jest teraz pora deszczowa i drogi mogą być w różnym stanie. Ciekawe jakie przygody spotkają nas w najbliższych dniach? :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz