poniedziałek, 30 stycznia 2012

Arica, czyli tam gdzie ludzie ujeżdżają fale

(24-27.01) Potrzebowaliśmy tych kilku dni. Przez ostatnie kilka tygodni cały czas się przemieszczaliśmy i w końcu przyszedł czas na mały odpoczynek. Poza tym wieści z Polski o strasznych mrozach były dla nas dodatkowym bodźcem do tego, żeby się trochę wygrzać w promieniach słonecznych. Znaleźliśmy więc hotelik w centrum Arica i w końcu zgruzowaliśmy nasze graty w jednym miejscu.
Pierwsze dwa dni przeznaczyliśmy na klasyczne „nicnierobienie” i kulinarne rozpustę ;-) W Chile, w przeciwieństwie do Boliwii, możemy zjeść obiad w najciemniejszym zakamarku lokalnego „mercado” bez obawy, że otrzymamy bakterie faszerowane wirusami ;-) W Arica znaleźliśmy takie fantastyczne miejsce już we wtorek – smażona ryba z warzywami podbiła nasze żołądki i podniebienie. W tym mieście mają też niezliczoną liczbę miejsc, w których serwują wyśmienite lody, ciasta i inne słodycze. Niestety jednego tutaj nie mają – dobrej kawy… W zasadzie przez ostatnie dwa miesiące nigdzie nie znaleźliśmy miejsca, w którym serwowaliby przyzwoitą kawę.
Arica będzie nam się też kojarzyć z plażami i pustynią schodzącą aż do oceanu. Pierwszego dnia pobiegliśmy na Playa el Laucho.
Arica jest jednym z najbardziej wysuniętych na północ miejsc w Chile, dzięki czemu woda w Pacyfiku jest już ciepła (wg Chilijczyków). Dotarliśmy nad plażę. Jasny piasek, piękny kolor wody i kąpiący się ludzie. Widok niezwykle obiecujący. Ledwo rozłożyliśmy nasze ręczniki, a już Kasia z radością pognała w kierunku wody… i równie szybko wróciła z radosną informacją, że woda nie nadaje się do pływania… Okazuje się, że zimną wodę niesioną przez prąd Humboldta promienie słoneczne nie tak łatwo mogą rozgrzać. Nadeszła moja kolej. Wchodzę do wody do łydek – nieeee… Kasia chyba trochę przesadza. Nie jest tak źle… Na głębokości kolan poczułem przeszywający chłód wnikający aż do kości. Masakra jakaś! Pełne zanurzenie zajęło mi chyba z pięć minut. Przy odrobinie zacięcia można się w tej wodzie przepłynąć. Chociaż mam wrażenie, że Bałtyk w maju jest bardziej ciepły ;-)
Niby woda taka zimna, ale sporo w niej życia i to życia bardzo kolorowego. Podczas odpływu, na skałach w okolicach Playa La Lisera robią się małe baseny z wodą, w których poza rozgwiazdami, jeżowcami, krabami i innymi takimi, można również znaleźć ukwiały J
Arica słynie jednak z fal, które są idealne do nauki surfingu. Playa Chinchorro jest jednym z takich miejsc.
Spacerując brzegiem Pacyfiku (25.01) zobaczyliśmy grupkę adeptów surfingu, którzy całkiem nieźle radzili sobie z żywiołem. Okazało się, że w tym miejscu prowadzona jest szkółka surfingowa. Po dwóch dniach „nicnierobienia” nastąpił przełomowy moment i szybka decyzja – nauczymy się ujeżdżać fale! ;-)
Kolejnego dnia ubrani w pianki, z deskami pod pachami, ruszyliśmy na podbój fal! Hmm… Zanim to jednak nastąpiło, w słonecznym upale na sucho ćwiczyliśmy w jaki sposób należy we właściwy sposób stanąć na desce ;-) W teorii nie jest to nawet takie trudne, ale w praktyce zgranie tego wszystkiego w odpowiednim momencie, to już zupełnie inna sprawa. W efekcie przez pierwsze pół godziny fale mielą nas niemiłosiernie ;-) Marcelo konsekwentnie koryguje nasze błędy i w końcu JEST! Udaje się! Płyniemy kawałek na fali J WOW! Okazuje się, że nie jest to takie trudne, jak nam się wydawało. Nasz pierwszy kontakt z tym sportem na Nowej Zelandii był pełnowymiarową porażką. Teraz już wiemy, że popełniliśmy wówczas wszystkie błędy i nie mieliśmy najmniejszych szans na pływanie ;-)
W ramach odpoczynku, po południu zdobyliśmy kolejną górę. Tym razem w klapkach weszliśmy na Morro de Arica (110 m.npm.), na szczycie którego dumnie powiewa wielka flaga Chile. Jest to historyczne miejsce i symbol narodowej dumy tego kraju. W 1880 roku szturm oddziałów wojsk Chile zdobył fortyfikacje peruwiańskie i Arica przeszła w ręce Chile (w trakcie tzw. „Wojny o Pacyfik”).

(27.01) Piątek – to kolejne zmagania z falami. Kasia zostaje na plaży, a ja pomimo, że po poprzednim dniu czuję się poobijany, rzucam (albo przyjmuję) wyzwanie falom (fal). Coś mi na początku nie idzie i fale miotają mną na wszystkie strony. Marcelo z uporem eliminuje po kolei moje błędy i raz za razem zaczyna mi wychodzić (nie wiadomo, kto jest bardziej zdziwiony moim postępem – Marcelo, czy ja). Jak już uda się odpowiedni zgrać sekwencję ruchów z falą, to już jest czysta przyjemność ;-)
Zdecydowanie połknąłem surfingowego bakcyla i aż mi żal, że jutro musimy stąd wyjeżdżać… Jak dolecimy w końcu do Australii, to już wiem, gdzie zatrzymamy się na co najmniej tydzień ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz