poniedziałek, 9 stycznia 2012

Playa, playa bonita! Bahia Inglesa!

Budzę się ze snu (4.01) patrzę za okno autobusu i widzę płaski pustynny krajobraz. Wjechaliśmy w rejon Atacamy. Do Copiapo, stolicy tego regionu, mamy jeszczę z godzinę jazdy. Podobno jest to dosyć duże miasto, którego podstawą funkcjonowania jest przemysł górniczy. Nagle z pustynnego krajobrazu wyłaniają się przedmieścia i po chwili jesteśmy już na terminalu autobusowym. Po raz kolejny Chile zaskakuje nas swoją różnorodnością. Wczoraj byliśmy w bardzo rozwiniętym mieście, przy którym Warszawa wygląda dosyć prowincjonalnie, po czym równiutką autostradą dojechaliśmy do pierdolnikowatego miasta z charakterystyczną zabudową garażową ;-) W Copiapo załatwiamy bilety na przelot z Arica do Santiago, żeby nie mieć problemów z powrotem z północnej części Chile. W Sky Airline udaje nam się kupić bilety w rozsądnej cenie. Przelot na odcinku ok. 2000 km kosztował nas mniej niż koszt przejazdów autokarowych na tym odcinku. Z Copiapo ruszamy od razu do Caldery. Myśleliśmy o wynajęciu samochodu na kilka dni, ale nie ma to kompletnie sensu. Sieć połączeń autobusowych i tzw. "colectivos" (czyli taksówek, do których można się dosiadać do innych pasażerów) jest bardzo dobra i relatywnie tania. Tak więc do Caldery dojeżdżamy jakimś rzęchem totalnym ;-) W autobusie było kilka rodzin z dzieciakami, które wzajemnie się nakręcały tym, że jadą na plażę. "Playa! Vamos a la playa! Playa bonita! Bahia Inglesa!" - tego typu okrzyki towarzyszyły nam prawie przez całą drogę. Jak tylko dzieciaki zobaczyły wodę na horyzoncie, to zaczęło się skandowanie "Playa, playa, playa!!!". Dzieciaki chyba na całym świecie reagują podobnie :-) Na miejscu idziemy do knajpy "empaniadopolis" na empaniady, które są przygotowane na miejscu! Wszystko świeże i smaczne :-) W mieście próbujemy znaleźć jeszcze muzeum paleontologiczne. Jednak nie po to żeby je zwiedzać, tylko żeby odszukać gościa, który je prowadzi. Duńczyk-fotograf, którego poznaliśmy na promie w Patagonii wykupił u niego wycieczkę na pustynię i facet zabrał go w kilka naprawdę ciekawych miejsc, do których sam na pewno by nie trafił. Niestety muzeum paleontologicznego w budynku dawnego dworca kolejowego już nie ma i "faceta od pustyni" nie udało nam się znaleźć. Jedyne co jest ciekawe w Calderze to port, w którym aż się roi od kolorowych kutrów.


Wsiadamy zatem do colectivo i jedziemy do Bahia Inglesa, które słynie z białych plaż i lazurowej wody. Poza tym jest tam camping i mamy nadzieję, że znajdziemy tam nocleg. Camping jest, ale koszmarnie drogi. Mają tu taki dziwny system, że wykupuje się miejsce campingowe, na którym może nocować 6 osób. Niestety fakt, że jesteśmy we dwoje nie ma żadnego znaczenia i płacimy jak za 6 osób (co i tak jest taniej niż w tych budach, które są tu określane jako cabañas). Jesteśmy tak zmęczeni po 2 nocach spędzonych w autobusie, że po rozłożeniu namiotu praktycznie padamy z nóg i idziemy spać. Dopiero późnym popołudniem idziemy zobaczyć te słynne białe plaże. Okazuje się, że Bahia Inglesa to w zasadzie zatoka jednej plaży, która na porzeby reklamowe została obfotografowana ze wszystkich możliwych stron ;-) Trzeba jednak przyznać, że miejsce jest ładne. Odkryliśmy sekret białego koloru plaży - są to pokruszone muszelki, które nagromadziły się tu w dużej ilości pomiędzy skałami. Sprawdzamy jeszcze jaka jest temperatura wody. Hmm... Na pewno woda jest cieplejsza niż w Punta Arenas. W Pichilemu i Viña del Mar woda też była chłodniejsza... Nie oznacza to jednak, że tutaj woda jest ciepła! Może jutro się wykąpiemy ;-)


Nocleg nad oceanem jest fantastyczny. Przyjemna bryza wieje od wody. Fale rozbijaja się miarowo na plaży... Trzeba przyznać, że już dawno się tak nie wyspaliśmy :-) Rano przed śniadankiem (5.01) idziemy na spacer nad oceanem. W nocy fale wyrzuciły z wody całą masę meduz i krabów. O tej porze z krabów zostały już tylko skorupki, ale meduzy w postaci całkiem pokaźnych placków leżą na plaży, a ich parzydełka raczej nie zachęcają do bliższego kontaktu.





Następnie idziemy na wspomnianą wcześniej Bahia Inglesa. Miejsce jest przepiękne, chociaż droga do niego jest strasznie zasyfiona. Kilkadziesiąt metrów od plaży jest jeden wielki śmietnik... My na ich miejscu raczej dbalibyśmy o porządek w takim miejscu... Woda w zatoczkach pomiędzy skałami jest - jakby to powiedzieć - rześka ;-) Pierwszy kontakt z turkusową wodą do przyjemnych nie należy, tym bardziej, że pianki do pływania zostały w domu;-)


Pomimo, że jesteśmy już daleko na północy Chile woda niesiona przez prąd Humboldta jest cały czas dosyć chłodna. Jednak można się w niej wykąpać :-)














Wieczorem zorientowaliśmy się, że najprawdopodobniej jesteśmy blisko trasy rajdu Dakar. Okazuje się, że jutro w Copiapo ma się zakończyć kolejny odcinek specjalny. W sumie jak jesteśmy tak blisko, to wybierzemy się do tego miasta - może uda się zobaczyć Hołka albo Małysza w akcji?:-)


Od rana (6.01) w okolicy naszego campingu przejeżdża wiele motorów i samochodów dostosowanych do jazdy w pustynnym terenie. Widać, że część z uczestników rajdu już tutaj dotarła. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Copiapo i dowiadujemy się, że niestety dzisiejszy etap rajdu został odwołany z powodu złych warunków atmosferycznych w Andach. Podobno padał śnieg, wezbrały rzeki i warunki do jazdy nie były bezpieczne. Uczestników rajdu w mieście było jednak sporo i pomimo, że nie znaleźlismy żadnej z polskich ekip, to mieliśmy okazję zobaczyć kilka fajnych pojazdów :-)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz