środa, 18 stycznia 2012

Tym razem więcej o podróżowaniu w Boliwii

Nasza podróż do Sucre zaczęła się właściwie w niedzielę późnym popołudniem w Potosi, kiedy postanowiliśmy kupić bilety na autobus. Doszliśmy do terminalu autobusowego i pytamy się o połączenia do stolicy Boliwii. Pani w okienku mówi, że z tego dworca nie odchodzą busy w tym kierunku i musimy iść na terminal "nueve" (9), który okazało się, że jest terminalem "nuevo" (nowy), o czym za chwilę.

Idziemy zatem szukać terminalu "9". Lokalesi siedzący przed dworcem wskazują nam kierunek i mówią, że to dosyć blisko. Dochodzimy do miejsca, w którym stoją taksówi jadące do Sucre. Podobno jest to najwygodniejszy i najszybszy środek transportu. Cena nawet znośna, ale naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy się różnych historii o jeżdżeniu taksówkami w Boliwii i wolimy jednak jechać autobusem. Podobno bywają tutaj takie sytuacje, że taksówkarze wywożą gringo w ustronne miejsce, gdzie biedny białas pozbywa się pieniędzy i wszelkich wartościowych dóbr. Nie mamy ochoty na takie przygody i staramy się nie prowokować losu (przynajmniej w tym aspekcie).

Terminalu "9" oczywiście nie udaje nam się znaleźć, ale po kilku kolejnych rozmowach udaje nam się potwierdzić, że musimy dotrzeć na terminal "nowy", który jest daleko, na rogatkach miasta (które wyglądają trochę jak slumsy). Najlepiej będzie jeżeli pojedziemy tam taksówką... Szukamy więc taxi, które wygląda w miarę "wiarygodnie". Na horyzoncie pojawia się samochód prowadzony przez jakiegoś dziadka. OK - z tym możemy jechać ;-)

Bez przygód dojeżdżamy na terminal "nuevo", który widać, że jest nowy, ale czasy sterylnej czystości ma już dawno za sobą ;-) Udaje nam się znaleźć firmę, która oferuje przejazdy do Sucre, ale biletów na jutro JESZCZE nie ma. Będą za ok. 20 minut - pani musi je wyprodukować na maszynie do pisania (!). Okazuje się, że w większości okienek panie stukają coś na maszynach i tylko w nielicznych miejscach jest komputer. Po 20 minutach bilety są już przygotowane i możemy je kupić (przejazd z Potosi do Sucre dla 2 osób wyniósł 35 bolivianów, czyli ok. 17 pln).

W nocy niestety dopada mnie zemsta wójka El Tio. Od dwóch dni coś mi jeździ po żołądku, ale dopiero dzisiaj w nocy boliwijskie bakterie dały mi nieźle popalić. Smecta słabo sobie z tym radzi i rano wstaję z łóżka słaby jak kociak. Zbieramy się jednak i jedziemy rano na terminal. Pan z hostelu zamówił nam taksówkę z radio taxi. Czymś takim to jeszcze nie jechaliśmy :-) Samochód zamiast tylniej szyby miał przyklejoną folię. Z przodu pęknięta szyba była od środa podklejona różnego rodzaju nalepkami. Boczyne lusterka były urwane, a lusterko na przedniej szybie pęknięte. Pasów bezpieczeństwa nie było, a o czystości siedzeń lepiej nie wspominać ;-) Plusem była cena (za przejazd przez całe miasto zapłaciliśmy 8 bolivianów, czyli ok. 4 pln) i bezpieczeństwo (wspomniane wcześniej historie w radio taxi się nie zdarzają).

Zanim wsiedliśmy do równie luksusowego autobusu jak w drodze z Uyuni, musieliśmy uiścić podatek za korzystanie z dworca. W Boliwii przy opuszczeniu terminala autobusowego trzeba zapłacić opłatę i bardzo restrykcyjnie pilnują, aby każdy podróżujący dopełnił tego obowiązku. W autobusie syf, brud i smród ;-) Pomimo, że miejsca są numerowane, po drodze dosiadają się kolejne osoby. W przejściu robi się ciasno i wielka baba w falbaniastej sukni i w tradycyjnym boliwijskim kapeluszu próbuje usiąść na oparciu fotela, na którym siedzi Kasia. Z mojej strony jest równie ciekawie. Dziewczyna siedząca przede mną nie wytrzymuje górskich zakrętów i raptownym ruchem otwiera okno, po czym wystawia głowę i załatwia swoją potrzebę. Dobrze, że moje okno było w tym momencie zamknięte... Na wszelki wypadek dajemy jej odpowiednik naszego aviomarinu ;-)
Dojeżdżamy do Sucre. Na przedmieściach witają nas dzieciaki, które obrzuciły autobus woreczkami z brudną wodą. Zaznaczę tylko, że część okien w autobusie była zamknięta. Dzieciaki miały ubaw, a ci którzy mieli otwarte okna - nie.

Na dworcu kupujemy od razu bilety na nocny przejazd do La Paz. Za siedzenia typu "cama" płacimy 135 bolivianów za osobę. Mamy nadzieję, że przejazd będzie w miarę komfortowych warunkach...

Mamy prawie cały dzień na zwiedzanie oficjalnej stolicy Boliwii. Przedmieścia tego miasta wyglądają jak jedno wielkie śmietnisko, ale centrum z kolonialną zabudową jest naprawdę ładne. Część zabytkowych budynków jest odnowiona i pomalowana na biało.











Przyjemnie się chodzi po ulicach tego miasta, ale mnie cały czas męczy zemsta wójka El Tio. Żołądek nie daje mi spokoju i najchętniej bym się gdzieś położył :-( Mamy jednak jeszcze kilka godzin i chodzimy sobie tutaj tu i tam. Trafiamy na lokalny rynek - takich miejsc się tutaj nie omija ;-) Kupić tu można dosłownie wszystko. Całość podzielona jest na sekcje. Jest sekcja owoców, z oddzielnym miejscem dla bananów, secja soków (które przygotowywane są na miejscu), sekcja z chemią i mięsem. Ta ostatnia nie wygląda zachęcająco - kawałki mięsa leżą na wierzchu (z lodówek tutaj nie korzystają), a pomiędzy stoiskami kręcą się bezdomne psy ;-)








Wracamy na dworzec i z bagaży po raz kolejny w Boliwii wyciągamy apteczkę. Podczas pobytu w Chile i Argentynie korzystaliśmy z niej niezmiernie rzadko. Tutaj otwierana jest prawie codziennie. Smecta nie działa, tak więc trzeba sięgnąć po cięższą artylerię, czyli leki wskazane przez doktora w Polsce (ufff - zadziałało... Panie Tomaszu - dziękuję za przepisanie odpowiednich leków).

Na dworcu musimy się trochę przepakować, co oznacza wyciągnięcie naszych rzeczy z parcianych niebieskich worów. Wzbudza to zainteresowanie lokalesów. Jeden nawet przysiadł się niedaleko i zaczął nas obserwować. Oj! Coś mi się wydaje, że jakieś lepkie ręce się zbliżają. Po polsku mówię: "Co się qwa gapisz?". Misiek patrzy się na mnie nic nie rozumiejąc, więc powtarzam po hiszpańsku: "¿Que tal? ¿Todo bien?" (Co słychać? Wszystko w porządku?). Misiek się trochę zmieszał, ale nie przestał się gapić, więc zebraliśmy nasze rzeczy i poszliśmy w inne miejsce. W odniesieniu do ludzi, to mamy tu mieszane odczucia. Część ludzi jest tutaj bardzo sympatyczna, ale część osób sprawia wrażenie, jakby geny mieszały się tylko w bliskiej rodzinie od dobrych kilku pokoleń... Ta druga grupa osób albo się na nas gapi, albo ucieka wzrokiem. Kasia nie czuje się tutaj w pełni komfortowo, ale ja czuję się tutaj bardziej bezpiecznie na ulicach niż w Argentynie.

Okazuje się, że na dworcu lepiej być dużo wcześniej, ponieważ uzyskanie właściwych informacji odnośnie odjazdu autobusu (i jego odnalezienie) nie jest takie proste ;-) Udaje nam się zlokalizować nasz bus, podchodzimy z bagażami, jednak okazuje się, że trzeba te bagaże zanieść na pierwsze piętro terminala. Po co? Trzeba je zważyć i przyczepić karteczkę, a następnie na sznurku opuścić na dół. Po co? Nie mamy zielonego pojęcia! Jednak niektóre rozwiązania jakie obowiązują w tym kraju, były chyba wymyślone i wprowadzone w życie przez tych, których geny mieszały się w bliskiej rodzinie od kilku pokoleń... Zamieszanie jest potworne, zagraniczniacy są zakręceni, policjanci ścigają wszystkich żeby zapłacili opłatę terminalową, a do tego nad głowami opuszczają na linkach bagaże.


Nie wsiądę do autobusu, aż na własne oczy nie zobaczę, że nasze niebieskie wory zostanę załadowane do bagażnika. OK - są! Teraz możemy wsiąść do środka. Wchodzimy i na dzień dobry bije w nas taki smród, że aż mamy ochotę wysiąść. Nasze miejsca otoczone są przez lokalesów, którzy chyba wyznają zasadę, że "częste mycie skraca życie".


Masakra jakaś. Do tego autobus pierwotnie przystosowany był do używania klimatyzacji, ale czegoś takiego tutaj nie używają... Po dwudziestu minutach jazdy włączyli propagandowy film o chłopcu, który został gwiazdą współczesnej muzyki rozrywkowej typu "corazon" (piosenki o miłości). Problem w tym, że przez pierwsze kilkadziesiąt minut chłopiec nieudolnie próbował uczyć się grać na harmonijce, a jego mama rodziła kolejne dzieci, które krzykiem obwieszczały swoje przyjście na świat. Telewizor miał ustawione głośniki na cały regulator. Po interwencji ściszyli trochę ten badziew, ale nawiewu powietrza nie włączyli. W trakcie jazdy dosiadali się kolejni pasażerowie. Jest to podobno powszechna praktyka. Kierowcy dorabiają sobie na lewo zabierając kolejnych ludzi, którzy siedzą przez całą drogę na schodach albo w przejściu...

W takich warunkach dojeżdżamy do La Paz. Wysiadamy z autobusu i idziemy szukać hostelu. Po tej pachnącej nocy musimy wziąć prysznic i oddać nasze rzeczy do "lavanderia", czyli do pralni ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz