piątek, 6 stycznia 2012

Argentyna i Chile ruszają na wakacje

Do odjazdu autobusu z terminalu w Mendozie mamy jeszcze ponad 2 godziny. Szukamy miejsca, w którym moglibyśmy spokojnie poczekać. Jest gorąco i lepko. Jest prawie 21, a upał cały czas jest nie do zniesienia. Przez dwie godziny z zaciekawieniem przyglądamy się przelewającemu się tłumowi ludzi. Widać, że w Argentynie właśnie zaczęły się wakacje i wszyscy próbują się stąd wydostać. Jest to szczególnie widoczne na platformie, skąd odchodzą autobusy. Wszędzie pełno ludzi, każdy objuczony walizkami próbuje znaleźć swój autobus. Popularnym kierunkiem jest Viña del Mar w Chile. Kilka autobusów odjeżdża do tego kurortu o tej samej godzinie. W końcu wsiadamy do naszego autobusu. Pomimo, że jest dwa razy droższy od tego, którym przyjechaliśmy tutaj z Chile, standard jest dużo niższy. Siedzimy z tyłu, prawie "na silniku", nawiewy powietrza są zepsute, ale damy radę - ok. 6 rano powinniśmy być w Santiago. Kasia prawie od razu zasypia. Ja tak nie potrafię. Po jakimś czasie udaje mi się zasnąć i w jakimś półśnie zastanawiam się co ja robię na imprezie, na której cały czas leci muzyka techno. Każdy bit tej dziwnej muzyki czuję na ciele... W końcu się budzę - to ten cholerny silnik. Stoimy na granicy, a kolejka autobusów i samochodów jest na tyle długa, że spędzimy tu kolejne kilka godzin. Nie ma co - trzeba założyć koszulkę na oczy, woskowe koreczki wsadzić do uszu i można iść dalej spać. Wielogodzinne "trzepanie" na granicy ma teraz tą zaletę, że można się wyspać. Przez to zamieszanie na granicy mamy opóźnienie i do Santiago dojeżdżamy dopiero ok. 9 rano (3.01). Chcemy jechać dalej do Copiapo, ale nigdzie nie ma biletów. Połączeń do tego miasta jest mnóstwo, ale na dzisiaj nie ma już miejsc. Hmm... No to pięknie :-/ Po chwili zastanowienia postanawiamy udać się na inny dworzec. Na terminalu Borja jest dużo więcej firm przewozowych i może uda nam się znaleźć transport. Na terminalu chodzimy od okienka do okienka - "nie ma biletów", "niestety na dzisiaj wszystko wyprzedane"... Wygląda na to, że wszyscy na wakacje jadą w rejon Copiapo... W końcu słyszę "Tak - są miejsca na godzinę 20". Zastanawiamy się przez chwilę i dochodzimy do wniosku, że nocny przejazd jest OK. "Poproszę dwa bilety". "Przykro mi - już sprzedane" - słyszę. "Fuck!" - ciśnie mi się na usta... Kasia poszła gdzieś dalej i po chwili wraca - "Marcin! Są bilety na 22!". No dobra - to bierzemy! Uff... Mamy transport jakiejś firmy CIKTUR. Cholera wie, co to będzie - pewnie podobny badziew jakim wracaliśmy z Mendozy. Mamy cały dzień w Santiago. W sumie nie przewidywaliśmy zwiedzania tego miasta. Wiele osób, z którymi rozmawialiśmy mówiła, że czas spędzony w tym mieście, to strata czasu. Jednak w tej sytuacji nic nie tracimy - rano i tak będziemy w Copiapo. Chcąc uniknąć problemów z dalszymi połączeniami kupujemy jeszcze bilety z Copiapo do Calama, skąd za kilka dni będziemy jechać do San Pedro de Atacama. Teraz już możemy ruszyć na zwiedzanie stolicy Chile :-) Santiago jest dużym miastem. Znacznie większym niż Warszawa i z dużo lepszą infrastrukturą miejską. Jest tutaj 5 linii metra, wszystko dobrze i klarownie opisane. Nie mamy specjalnego planu na zwiedzanie tego miejsca. Wysiadamy gdzieś w centrum i dajemy się porwać miastu. Zobaczymy, gdzie nas poniesie ;-) Od razu zwracamy uwagę na jedną rzecz - tutaj jest bardziej znośnie niż w Mendozie. Co prawda temperatura jest zbliżona, ale trochę wieje, dzięki czemu można w miarę normalnie funkcjonować. Docieramy w okolice Plaza de Armas, gdzie szklane wieżowce przeplatają się z kolonialną zabudową.





Odpoczywamy trochę przy fontannie i w pewnym momencie zaczepia nas uśmiechnięty chłopak. Daje nam ulotkę z namiarami na restaurację peruwiańską. Michael świetnie mówi po angielsku. Okazuje się, że pochodzi z Peru i jest nauczycielem angielskiego. Przyjechał do Santiago na kilka miesięcy, żeby trochę zarobić. Z tego co mówi wynika, że dla Peruwiańczyków Chile to trochę taka ziemia obiecana, gdzie są dużo większe możliwości rozwoju i znacznie wyższe pensje (podobno 4x wyższe niż w Peru). Idziemy dalej i trafiamy na "Mercado Central".


Kasia lubi takie miejsca, wiec wchodzimy do środka. Okazuje się, że jest to targ rybny, a my jesteśmy na tyle wcześnie, że stoiska cały czas wypełnione są różnymi morskimi stworami.


Poza różnymi rybami są krewetki, kalmary, muszle wszelakie, pulpy, czyli jakieś ośmiornice i cała masa śmierdzących dziwolągów (podobno bardzo smacznych).








Wszystko pewnie jeszcze w nocy pływało w oceanie. W samym środku Mercado Central znajduje się ogromna knajpa rybna, która otoczona jest mniejszymi knajpkami. Wszędzie pełno ludzi, a kelnerzy-naganiacze wręcz próbują zaciągnąć nas do swoich lokali. Do tego muzyka na żywo i zapach taki smakowity się roznosi, że raczej nie dotrzemy do tej peruwiańskiej restauracyjki ;-)


"Que paso chicos" - słyszymy z boku. W sumie nic się nie stało - szukamy tylko stolika na antresoli. Nie ma problemu - chwila moment i mamy już miejce. Zamawiamy ryby z "salsa de mariscos", czyli z sosem z owocami morza. Do tego butelka zimnego Chardonnay, którym zamierzamy wznieść toast za zdrowie Kasi mamy, obchodzącej dzisiaj urodziny. Przynoszą nam jedzonko. Hmmm... Wyśmienite! Myśleliśmy, że tak dobrych ryb jak w La Gatita w Con-Con już w Chile nie znajdziemy, ale to co teraz dostaliśmy normalnie powaliło nas na kolana :-) Rewelacja!





Potwornie objedzeni szukamy odrobiny ochłody w mieście i udajemy się na kilkugodzinną sjestę w parku.





Dzień minął bardzo szybko i wracamy na terminal Borja. Jest trochę zamieszania z autobusami - z tej części dworca wszystkie autobusy jadą do Copiapo i momentami trudno się zorientować, na który z nich kupiło się bilety. Patrząc na liczbę jadących tam osób obawiamy się, że w sąsiedniej Calderze będzie dziki tłum wczasowiczów. W końcu z dużym opóźnieniem przyjeżdża nasz CIKTUR. Spodziewaliśmy się jakiegoś jeżdżącego gruchota, a podjechał nowy autobus o standardzie, który nas mocno zaskoczył. Komfortowe siedzenia, gorąca kolacja podana przez pana w białej koszuli. W takich warunkach można podróżować ;-)


Do tego cena przejazdu była mniej więcej taka jak pociągiem z Warszawy do Gdańska. Czac przejazdu też podobny, tylko tutaj mamy do przejechania ponad 800 km, a nie 340 km. W kwestii infrastruktury można powiedzieć tylko jedno - każdy polski minister infrastruktury powinien przyjechać do Chile żeby zobaczyć w jaki sposób buduje się autostrady i jak rozwiązany jest system transportu. Drogi są rewelacyjne, przewoźników autobusowych jest dużo, dzięki czemu wygodnie można przemieszczać się z miejsca na miejsce. Jak patrzymy w jak przemyślany sposób podchodzą tu do inwestycji w infrastrukturę, to hasło, które dzisiaj widzieliśmy "Mejor es posible en Chile" (co oznacza mniej więsej tyle co "Lepsze jest możliwe w Chile") nie jest pustym frazesem. Poza niesamowitymi krajobrazami można mieszkańcom Chile pozazdrościć jeszcze długofalowego patrzenia na rozwój kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz