niedziela, 15 stycznia 2012

Droga przez boliwijskie bezdroża

(12.01) O siódmej rano Sara wpada do naszego dormitorium (śpimy w pomieszczeniach dla 6 osób) i z radością budzi wszystkich okrzykiem: "Wake up we have a beautiful morning!". Niestety nie przestawiła zegarka (w Boliwii czas jest przesunięty o 1 godzinę do przodu w stosunku do czasu w Chile) i urwała nam jakże cenną godzinę snu... Dziewczyna jest przesympatyczna, tak więc jej wybaczyliśmy, chociaż noc do łatwych nie należała. Zimno było potwornie, a poza tym trochę ciężko mi się oddychało. Pierwszy raz w życiu spałem na wysokości prawie 4,4 tys. m.npm. Po smacznym śniadaniu, na którym dostaliśmy smaczny boliwijski chleb vinuello (przypominający nasze rodzime racuchy) pakujemy się na samochód i opuszczamy "pueblecito Coca-cola", które w rzeczywistości nazywa się Hualla Jara. Naszym pierwszym przystankiem w dniu dzisiejszym jest tzw. Arbol de Pierda, czyli drzewo z kamienia. Poza tą przedziwna formacją skalną, która swoim kształtem przeczy prawom grawitacji, są również inne skałki.





Do tej pory jechaliśmy całkiem przyzwoitymi gruntowymi drogami, jednak dalsza część drogi przypomina momentami bezdroża. Na pustyni, którą teraz jedziemy (Desierto de Siloli) w kilku miejscach widać ślady wyjeżdżone przez terenówki, ale żadne z nich nie przypomina drogi. Nasza Toyota Landcruiser radzi sobie w tych warunkach rewelacyjnie, a nasz boliwijski kierowca mógłby z powodzeniem startować w rajdzie Dakar. Dojeżdżamy do Montana de siete colores - góry, której zbocza mienią się w słońcu siedmioma kolorami.





Kolejna część trasy, to ciąg kolorowych górskich jezior - Laguna Honda, Laguna Chearcota i Laguna Hedionda, przy której można nawet skorzystać z toalety;-)





Droga robi się coraz trudniejsza i nasza terenówka zaczyna wykorzystywać swój 4,5 litrowy silnik i napęd na cztery koła.


Na tym odcinku albo nie ma drogi, albo na drodze są takie koleiny, że trudno się po nich jedzie. W żółwim tempie dojeżdżamy do opuszczonej wioski, w której kiedyś mieszkali górnicy wydobywający siarkę z pobliskiej kopalni. Zabudowania są już zniszczone, ale i tak widać, że życie w tych warunkach musiało być trudne.





Po krótkim posiłku jedziemy dalej. Warunki na drodze robią się jeszcze trudniejsze. Trzęsie na tych wertepach niemiłosiernie. W jednym miejscu musieliśmy się nawet przeprawiać przez rozlewisko. Pora deszczowa daje o sobie znać nawet na Altiplano, które jest relatywnie suchym miejscem.


Ostatnim punktem na naszej dzisiejszej trasie jest Laguna Negra. Normalnie trasa wycieczki na Salar de Uyuni przebiega inaczej, ale solnisko jest w tej chwili zalane wodą i nie ma możliwości przejechania przez cały solny płaskowyż. Jedziemy zatem trochę inną trasą i na salar dojedziemy jutro. Laguna Negra jest kolejnym jeziorkiem, które widzimy. Tym razem ma czarny odcień. Jeziorko jak jeziorko. Widzieliśmy już ich kilka na naszej drodze. Jednak jest coś, co przykuwa moją uwagę. Ze wzgórza, na którym stoję widać, że na trawiastej równinie poniżej porusza się kilkadziesięt różnokolorowych punktów. Lamy! Tam jest duże stado lam! Zbiegam zboczem na dół, a następnie powoli podchodzę do stada, tak aby nie przestraszyć zwierząt. Robię kilka kroków, staję. Kilka kroków, staję. W ten sposób udaje mi się podejść do lam na bardzo małą odległość. Nie udało mi się znaleźć lam wczoraj, a dzisiaj mogę je oglądać w ilościach hurtowych ;-)








Dzień kończymy w miejscowości Villa Alota gdzie znajduje się nasz hotel (Hospedaje de Andes). Jest nawet ciepła woda (za którą trzeba oddzielnie zapłacić) i prąd. Warunki jak na hotel przystało są porządne. Drzwi od naszego pomieszczenia, obklejone starą gazetą z 2004 roku, są zamykane na kłódkę (trzeba mieć swoją), podłoga jest wybetonowana, sufit też (wczoraj spaliśmy w budynku, który był kryty pełnowymiarową strzechą). Najważniejsze, że jest dużo cieplej niż poprzedniego wieczoru. Kasia trochę źle się czuje i lepiej bedzie, jeżeli noc spędzimy w cieplejszych warunkach. Wieczorem idziemy na spacer po miasteczku. Kilkanaście ulic z niską zabudową. Domy zbudowane z cegieł, które przypominają mieszankę gliny i kamieni. Duża część z nich kryta jest strzechą. Niektóre blachą falistą, na której leżą kamienie lub stare opony (co ma pewnie zabezpieczyć dach przed wiatrem). Ulice gruntowe. Całość w kolorystyce szaro-burej lekko przygnębiającej. Jedynie Plaza de Armas (odpowiednik naszego starego rynku) oraz plac z kościołem odznaczają się kolorowymi budynkami. Co ciekawe, w miasteczku są trzy boiska do koszykówki i kilka boisk do piłki nożnej. Na obrzeżach Vila Alota kręcą się stada owiec i lam... Jest już zbyt późno żeby zrobić kilka zdjęć. Może uda mi się jutro rano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz