niedziela, 15 stycznia 2012

Salar de Uyuni

(13.01) Wczesnym rankiem połykam szybko śniadanie i idę się jeszcze przejść po Villa Alota. Miasteczko powoli budzi się do życia. Mieszkańcy przemykają ulicami, kierowcy przygotowują samochody do dalszej części trasy zmierzającej w kierunku Salar de Uyuni.

Villa Alota wygląda tak jakby czas się tutaj zatrzymał...


Wracam do naszego "hotelu", pakujemy nasze rzeczy na dach samochodów i ruszamy w drogę. Dzisiaj jedziemy już całkiem porządną drogą. Równa i w miarę szeroka szutrówka. Miejscami widać, że w Boliwii jest pora deszczowa. Mijamy długie kałuże z brunatną wodą. Dzieki deszczowej wodzie cała równina pokryta jest roślinnością, która przyciąga zwierzęta. Mijamy dziesiątki (jak nie setki) lam, stada owiec, osłów, a także vicuny. Widać od razu, że te ostatnie są w tym towarzystwie dzikimi zwierzętami - smukłe, czujne i płochliwe.

Dojeżdżamy do San Cristobal. W oddali widać kopalnię odkrywkową, która rozorała zbocze góry. Tutaj pracuje znaczna część miasteczka. San Cristobal jest bardzo młodym miastem - ma zaledwie 12 lat i zostało zbudowane dla górników pracujących w kopalni srebra. Tam, gdzie teraz jest kopalnia kiedyś było miasteczko i murowany kościół. Kilkanaście lat temu pod kościołem odkryto złoża srebra. Po tym odkryciu przeniesiono całe miasteczko do nowej lokalizacji. Kościół rozebrali na kawałki i odbudowali w nowym miejscu.


Całe miasteczko sprawia wrażenie jakby było w trakcie budowy. Kręcimy się trochę po uliczkach i mamy wrażenie, że jesteśmy bacznie obserwowani przez lokalesów.


Nieważne jakbyśmy się starali, to jako gringo bardzo rzucamy się w oczy. Z kolei jak my przyglądamy się lokalesom, to oni opuszczają wzrok albo się odwracają. Wydaje nam się, że w Boliwii będzie dużo trudniej nawiązać kontakt z lokalesami niż w Chile, czy Argentynie.


Z San Cristobal jedziemy w kierunku Train Cementary. W okolicach Uyuni znajduje się cmentarz starych parowozów, które stoją na bocznicy kolejowej. Całkiem fajne miejsce ;-)








Następnie jedziemy do Uyuni, gdzie musimy się najpierw zarejestrować przed wjazdem na Salar. Część z osób, z którymi jedziemy wykorzystuje chwilę przerwy i szuka noclegu. Przy głównej ulicy jest hotel, który wygląda całkiem porządnie. Okazuje się, że cana za pokój dwuosobowy wynosi 60 bolivianos (czyli ok. 30-35 pln, w zależności od kursu, po którym się wymieniało pieniądze). Jest to mniej więcej równowartość tego, co musieliśmy płacić za camping od jednej osoby w wielu miejscach w Chile. Cena za nocleg w Uyuni jest dwa razy niższa od tego, co mieliśmy zapłacić w zarezerwowanym hotelu w Potosi. Rezygnujemy zatem z rezerwacji i zamierzamy zostać na noc tutaj. Do Potosi pojedziemy jutro rano.

Naszym kolejnym przystankiem przed wjazdem na Salar jest miasteczko Colchiani, gdzie głównym źródłem utrzymania mieszkańców jest praca przy wydobyciu i oczyszczaniu soli wydobywanej na gigantycznym solnisku. Colchiani jest strasznie zaniedbanym miejscem. Mijamy ruiny opuszczonych domów i magazynów. Niektóre domy są zamieszkałe i te miejsca sprawiają wrażenie w miarę porządnych zabudowań. Widać jednak, że na wydobyciu soli mieszkańcy dużych pieniędzy nie zarabiają.






W końcu dojeżdżamy do Salar de Uyuni :-) W porze deszczowej solnisko pokryte jest warstwą wody, przez co sprawia wrażenie gigantycznego lustra. Widok jest "nie z tej ziemi" :-)





Wjeżdżamy samochodami terenowymi w głąb salaru, do miejsca, w którym poziom wody jest jeszcze dosyć bezpieczny dla samochodów. Gładka tafla salaru, pokryta wodą, powoduje, że w tych warunkach traci się poczucie odległości. Pozwala to na zabawę aparatem fotograficznym ;-)





Podczac lunchu zastanawiamy się nad napiwkiem dla kierowców, którzy naprawdę świetnie się sprawdzili podczas całego wyjazdu. Problem jednak w tym, że nie wiemy za bardzo jaka kwota w Boliwii może być "dobrym napiwkiem". Nie mamy punktu odniesienia i pytamy się chłopaka z Chile jaka kwota może być rozsądna. Po chwili zastanowienia mówi, że 20 bolivianos od osoby (trochę mniej niż 10 pln). W sumie 120 bolivianos dla każdego kierowcy.

Mamy jeszcze trochę czasu, więc idziemy z Kasią na spacer po salarze. Brodzimy sobie po kostki w solnisku i dochodzimy do kopczyków soli.








W oddali widać mężczyzn pracujących przy wydobyciu soli. Łopatami zbierają mokrą sól i usypują z niej kopczyki podobne do tych, które widzimy dookoła. Sól, z której odparowała woda, jest następnie przerzucana na ciężarówkę. Widać, że jest to ciężka praca. Podchodzę do nich i nawiązuję rozmowę. Mówię im, że mieliśmy bardzo fajną wycieczkę i chcielibyśmy podziękować naszemu boliwijskiemu kierowcy w formie napiwku, ale nie wiemy jaka kwota byłaby odpowiednia. Panowie chwilę myślą i mówią, że kierowcy mają dobrą pracę i zarabiają ok. 50 USD za trzydniowy wyjazd, tak więc napiwek w wysokości 20 USD od grupy byłby całkiem niezły. OK - czyli dobrze myśleliśmy z tymi 20 bolivianami od osoby. Nasz kierowca mówił nam, że w sezonie pracuje 6 dni w tygodniu, czyli zarabia ok. 100 USD tygodniowo. Skoro jest to dobra praca, to mamy punkt odniesienia ile się zarabia w Boliwii. Nawet się nie pytałem ile zarabia się przy wydobywaniu soli... Rozmawiam jeszcze chwilę z gościem, który na oko jest już mocno po czterdziestce. Pyta się skąd jestem i ile mam lat. Mowię mu, że 31. On na to odpowiada, że też ma 31 lat... Hmm... Praca przy wydobyciu tej soli jest naprawdę ciężka...

Wracamy do Uyuni i żegnamy się z naszymi kierowcami uściskiem dłoni z "wkładką" ;-) Zabieramy nasze plecaki i idziemy do hotelu, który okazuje się całkiem znośnym miejscem. Za dużo większe pieniądze spaliśmy w gorszych warunkach np. w Pto Natales w Chile. Hmm... Jeżeli takie będą ceny hoteli w innych miejscach w Boliwii, to będziemy spali tylko w hotelach ;-) Po chwili odpoczynku idziemy do miasta żeby kupić bilety na jutro rano do Potosi. Spacerujemy ulicami Uyuni i pomimo tego, że jest tutaj dosyć biednie nie czujemy się tutaj niebezpiecznie. Ludzie się trochę na nas patrzą, ale nie są to spojrzenia próbujące ocenić zawartość plecaka, czy naszych kieszeni. Kupujemy bilety na przejazd do najwyżej położonego miasta na świecie i idziemy na terg kupić worki, w które będziemy pakować nasze plecaki podczas podróży autobusem. Jak będą wsadzone w parciane wory, to może nie będą się rzucały w oczy właścicieli lepkich rąk. Taką mamy przynajmniej nadzieję ;-)

Na jednej z ulic Uyuni Kasia znajduje sklep z kolorowymi ubraniami boliwijskimi. W sklepie można znaleźć wszystko począwszy od wełnianych skarpet, butów, spodni, toreb, a skończywszy na szalikach i czapkach. Boliwijskie, kolorowe wzornictwo. Przeglądamy różne rzeczy. Kilka z nich jest naprawdę ładnych. Kasia bierze do ręki czapkę, patrzy na metkę, a na niej napisane jest "made in China"... Bez komentarza ;-) Może w innych miejscach natrafimy jeszcze na lokalne wyroby?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz