wtorek, 31 stycznia 2012

Carnaval Andino – Con La Fuerza Del Sol!

(27.01) Na sam koniec pobytu w Arica załapaliśmy się jeszcze na karnawał, który przez trzy dni (27-29.01) będzie przechodził ulicami miasta. Okazało się, że organizowana tutaj impreza jest dosyć duża – w ulicznych paradach bierze udział ok. 6 tysięcy tancerzy z kilku krajów. Dla porównania – podczas boliwijskiego karnawału w Oruro, który jest uważany za jedną z ciekawszych atrakcji, bierze udział ok. 500 tancerzy. Carnaval Andino ma na celu promowanie kultury krajów andyjskich, stąd w paradzie biorą udział zespoły pochodzące m.in. z Chile, Boliwii, Peru, Ekwadoru. Jest głośno, kolorowo i wesoło :-) Ech… Nie ma sensu się więcej rozpisywać! Lepiej popatrzeć na zdjęcia! :-)
















poniedziałek, 30 stycznia 2012

Arica, czyli tam gdzie ludzie ujeżdżają fale

(24-27.01) Potrzebowaliśmy tych kilku dni. Przez ostatnie kilka tygodni cały czas się przemieszczaliśmy i w końcu przyszedł czas na mały odpoczynek. Poza tym wieści z Polski o strasznych mrozach były dla nas dodatkowym bodźcem do tego, żeby się trochę wygrzać w promieniach słonecznych. Znaleźliśmy więc hotelik w centrum Arica i w końcu zgruzowaliśmy nasze graty w jednym miejscu.
Pierwsze dwa dni przeznaczyliśmy na klasyczne „nicnierobienie” i kulinarne rozpustę ;-) W Chile, w przeciwieństwie do Boliwii, możemy zjeść obiad w najciemniejszym zakamarku lokalnego „mercado” bez obawy, że otrzymamy bakterie faszerowane wirusami ;-) W Arica znaleźliśmy takie fantastyczne miejsce już we wtorek – smażona ryba z warzywami podbiła nasze żołądki i podniebienie. W tym mieście mają też niezliczoną liczbę miejsc, w których serwują wyśmienite lody, ciasta i inne słodycze. Niestety jednego tutaj nie mają – dobrej kawy… W zasadzie przez ostatnie dwa miesiące nigdzie nie znaleźliśmy miejsca, w którym serwowaliby przyzwoitą kawę.
Arica będzie nam się też kojarzyć z plażami i pustynią schodzącą aż do oceanu. Pierwszego dnia pobiegliśmy na Playa el Laucho.
Arica jest jednym z najbardziej wysuniętych na północ miejsc w Chile, dzięki czemu woda w Pacyfiku jest już ciepła (wg Chilijczyków). Dotarliśmy nad plażę. Jasny piasek, piękny kolor wody i kąpiący się ludzie. Widok niezwykle obiecujący. Ledwo rozłożyliśmy nasze ręczniki, a już Kasia z radością pognała w kierunku wody… i równie szybko wróciła z radosną informacją, że woda nie nadaje się do pływania… Okazuje się, że zimną wodę niesioną przez prąd Humboldta promienie słoneczne nie tak łatwo mogą rozgrzać. Nadeszła moja kolej. Wchodzę do wody do łydek – nieeee… Kasia chyba trochę przesadza. Nie jest tak źle… Na głębokości kolan poczułem przeszywający chłód wnikający aż do kości. Masakra jakaś! Pełne zanurzenie zajęło mi chyba z pięć minut. Przy odrobinie zacięcia można się w tej wodzie przepłynąć. Chociaż mam wrażenie, że Bałtyk w maju jest bardziej ciepły ;-)
Niby woda taka zimna, ale sporo w niej życia i to życia bardzo kolorowego. Podczas odpływu, na skałach w okolicach Playa La Lisera robią się małe baseny z wodą, w których poza rozgwiazdami, jeżowcami, krabami i innymi takimi, można również znaleźć ukwiały J

środa, 25 stycznia 2012

Ładna, ale niezwykle męcząca i wkurzająca droga do Chile...

(23.01) Budzik dzwoni o 3.50 rano. Cizus... Znowu trzeba tak wcześnie wstać... Za oknem ciemno, pada deszcz i jest zimno... Ulice La Paz już (albo jeszcze) są puste i senne. Wstajemy, zbieramy nasze rzeczy i jedziemy na terminal - o 5.30 mamy autobus do Arica. Dzisiaj opuszczamy Boliwię i wracamy do cywilizacji, czyli do Chile ;-) Na dworcu okazuje się, że pomyliły mi się godziny i musimy czekać aż do 6 rano... Jak widać przepełnia nas radość z powodu utraconej 0,5 godziny snu ;-)





Autobus w końcu podjeżdża i oczywiście to co mamy przed oczami różni się od tego, o czym mówiła kobieta sprzedająca bilety. Miał być komfortowy autobus z klimatyzacją, a przyjechało to co przyjechało... Jakoś się przemęczymy przez te 8 godzin. Pomimo, że jest wczesny poranek kierowca próbuje wszystkich uszczęśliwić na siłę jakimś kretyńskim filmem o Conanie barbarzyńcy, który biega i skacze po ekranie z wielkim mieczem ociekającym krwią... Na szczęście mam koreczki do uszu i udaje mi się przetrwać tą jatkę. Niestety po zakończeniu filmu kierowca jeszcze bardziej chciał uszczęśliwić pasażerów muzyką puszczaną prawie na cały regulator. O nie! Tego już za wiele! Na drzwiach do kabiny kierowcy wyraźnie napisany jest artykuł jakiejś ustawy mówiący, że muzyka może być puszczana przy średniej głośności i tylko w przypadku jeżeli ŻADEN z pasażerów nie będzie miał nic przeciwko. Ja już mam tego dosyć i idę do szoferki - "Dzień dobry - muzyka jest za głośno, czy mógłby pan ją ściszyć, ponieważ nie możemy spać?". Jeden z kierowców patrzy się dziwnie i z łaską ściszył muzykę. Wracam na swoje miejsce i otrzymuję od innych pasażerów kiwnięcia głową wyrażające podziękowanie. Nie zdążyłem jednak usiąść, a muzyka znowu została zgłośniona na cały regulator. Przypominają mi się słowa belgijskiej pary o tego typu praktykach stosowanych w Peru. Pasażer nie jest klientem, tylko petentem, a kierowca jest królem. Szlag mnie trafia i wracam do szoferki. Otwieram drzwi i mówię po polsku "XXXX (cenzura) XXXX (cenzura)" i do daję po hiszpańsku "Czy mógłbyś ściszyś tą muzykę? Są przepisy (wskazuję palcem na szybę, na której zacytowany jest artykuł ustawy), więc je respektuj!". Koleś ze złością próbuje zamknąć mi przed nosem drzwi, ale i tak je otwieram: "Wyłącz tą cholerną muzykę" - mówię po polsku i dodaję "La musica!". Koleś z jeszcze większą złością wyłącza w końcu muzykę. Pasażerowie z westchnieniem ulgi przyjmują koniec łomotu dobiegającego z głośników. Chyba przestaliśmy być grzecznymi turystami i za (niemałe) pieniądze, które płacimy w końcu zaczynamy wymagać chociaż odrobiny przyzwoitej usługi.

W trakcie dalszej jazdy Koleś-Kierowca kilkukrotnie przechodzi przez autobus i rzuca w moim kierunku złowrogie spojrzenia. "Mam cię w głębokim poważaniu" - myślę sobie i naciągam głębiej kaptur na głowę...

Po jakimś czasie dojeżdżamy do Parku Narodowego Sajama i za oknem mamy przepiękną panoramę.





Takie widoki towarzyszą nam aż do granicy pomiędzy Boliwią a Chile. Musimy przyznać, że przejście graniczne w Chungara jest jednym z najładniejszych przejść granicznych, które dotychczas przekraczaliśmy. Po naszej prawej stronie mamy dwa wulkany - Parinacota i Pomerape, które górują nad jeziorem Chungara.


Przekraczamy granicę i jedziemy przez Park Narodowy Lauca.


Mijamy Laguna Cotacotani i po kilku kolejnych kilometrach autobus staje. Oczywiście nikt nie raczył poinformować pasażerów jak długo będziemy stali (prawie jak na naszym PKP).


Okazuje się, że trwają roboty drogowe i będziemy musieli tutaj stać przez ok. 2 godziny. Widoki są ładne, więc możemy się przejść na spacer ;-) Teren jest typowo wulkaniczny, jednak pył jest już porośnięty. Kamienie pokryte są w wielu miejscach rośliną, która nazywa się llareta, która wygląda jak zielona poduszka.








Oczekiwanie na dalszą podróż jest dosyć długie, co wymaga skorzystania z toalety. Niestety w autobusowym baño jest ciemno, brakuje wody i co tu dużo mówić - jest syf. Jednak co zrobić - potrzeba jest potrzebą, trzeba zacisnąć zęby i ją załatwić. Wracam na swoje miejsce i za plecami słyszę Kolesia-Kierowcę: "Czy Pan korzystał z toalety? Proszę wrócić i posprzątać!!". Patrzę na gościa i mówię: "O co ci chodzi? Chyba coś ci się pomyliło. Sam sobie sprzątaj jak nic nie działa. Syf już był zanim wszedłem do toalety." W odpowiedzi słyszę, że toaleta jest zepsuta i nie można z niej korzystać. Do dyskusji włącza się jedna kobieta, która mówi, że nie było żadnej informacji o tym, że baño jest popsute. Dyskusja zaczyna być kuriozalna, ale ewidentnie widać, że Koleś-Kierowca zaczyna szukać zaczepki i robi jakąś awanturę. Wkurzył mnie dupek na maksa, więc do niego podchodzę i mówię: "Masz jakiś problem? Zaczynasz mnie koleś wkurzać i po dojechaniu do Arica zamierzam na ciebie złożyć skargę w agencji!" W odpowiedzi słyszę "Skargę? Jaką skargę? Zaraz wezwiemy policję!". Wzruszam ramionami i wracam na swoje miejsce. Cała sytuacja wygląda jak prowokacja z jego strony, a my już mamy trochę dosyć tej podróży do Arica. Po chwili okazuje się, że toaleta działa, zbiorniki z wodą zostają napełnione, a Koleś-Kierowca zaczyna sprzątać przejście w autobusie.

W końcu ruszamy i jedziemy dalej. Po kilkunastu kilometrach autobus się zatrzymuje i podchodzi do nas kierowca - "Wysiadać! Policja na pana czeka" - słyszę. Chyba kogoś popieprzyło. "Nigdzie nie zamierzam iść. Kupiłem bilet do Arica i tam zamierzam wysiąść" - odpowiadam mocno wkurzony. Facet obok mnie mówi po angielsku, że lepiej żebym wysiadł i porozomawiał z policją. Po chwili do autobusu wchodzi policjant i prosi o dokumenty. Zgadzam się wyjść i pytam się policjanta, czy mówi po angielsku, ponieważ mój hiszpański nie jest zbyt dobry. Policjant potwierdza, że trochę mówi po angielsku. Na zewnątrz stoi dwóch kierowców, policjant i ja. Po chwili dochodzi Kasia i pasażer mówiący po angielsku. "OK." - mówię wkurzony. "Postaram się wyjaśnić całą sytucję" - mówię. "Podróżujemy przez całe Chile od jakiegoś czasu i pierwszy raz mamy takę sytuację. Bardzo nam się w Chile podoba, ale ten przejazd jest beznadziejny. Kupiliśmy bilety na komfortowy przejazd i... Primero, segundo, tercero... (wyliczam po kolei wszystko). Na dodatek Koleś-Kierowca (wskazuję na niego palcem) nie przestrzega przepisów i czepia się turystów". Policjant na to: "Jeżeli macie Państwo zastrzeżenia do jakości usługi, to musicie złożyć skargę do agencji." Odpowiadam mu, że czujemy się oszukani, jesteśmy przekonani, że zapłaciliśmy zawyżoną stawkę za przejazd, nic nie działa tak jak powinno i na dodatek Koleś-Kierowca nas się czepia. Policjant patrzy na kierowców jak na idiotów, oni stoją bezradnie przed autobusem zdezorientowani... Policjant oddeje mi paszport, po czym macham z dezaprobatą na nich ręką i wracamy do autobusu. Na zewnątrz policjant rozmawia jeszcze z kierowcami, a zniecierpliwieni pasażerowie wołają "Vamonos, jedziemy!!!". Kierowcy wyszli na kompletnych idiotów i coś nam się wydaje, że musieli jeszcze dostać od policjianta OPR, bo do końca podróży chodzili już jak w szwajcarskim zegarku.

Jesteśmy już zmęczeni tą podróżą i mamy nadzieję, że dojedziemy w końcu do Arica. Przejazd straszenie się dłuży, ale dalsza podróż przebiega już spokojnie. Jedziemy przez górskie serpentyny, mijamy pustynne krajobrazy, na tle których oaza w dole doliny wygląda niesamowicie.








Przejeżdżamy przez jakąś miejscowość, w której dominuje charakterystyczna zabudowa garażowo-barakowa, którą wcześniej postrzegaliśmy jako "chilijski pierdolnik". Jednak po pobycie w Boliwii dostrzegamy w tej zabudowie ład i porządek ;-) a przyjazd do Arica (do której docieramy po 12 godzinach (!) jazdy) sprawia wrażenie powrotu do cywilizacji ;-) Znajdujemy przyzwoity hotelik, bierzemy GORĄCY prysznic (w końcu!!!) i idziemy do miasta na rybę z frytkami i białe wino! Po 2 tygodniach kulinarnej schizofrenii tutaj możemy jeść praktycznie wszystko. Nasze żołądki wołają "Jeść!!!" Zewsząd docierają do nas zapachy ŚWIEŻEGO jedzenia! ;-)

Podróż w Boliwii była ciekawym doświadczeniem. Tam gdzie nie ma ludzi jest przyroda i krajobrazy, które powodują, że szczęka opada na dół z wrażenia. Avaroa National Reserve jest jednym z najpiękniejszych miejsc, które do tej pory widziałem. Jednak tam gdzie są ludzie jest straszny syf i jedno wielkie wysypisko śmieci... Poza tym w turystycznych miejscach lokalesi mają strasznie roszczeniowe podejście do obcokrajowców. Chociaż muszę przyznać, że z miast, które widzieliśmy, La Paz zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. To miasto jest wciągające i fascynujące. Na pewno warto się w nie zagłębić chociaż na kilka dni. Po przejechaniu zaledwie kawałka boliwijskiego Altiplano jestem zafascynowany tym miejscem, jednak równocześnie jestem zmęczony podróżowaniem po tym kraju...

Przez ostatnie dwa miesiące dużo się działo, tak więc ostatnie kilka dni zamierzamy skoncentrować się na "nicnierobieniu" w Arica ;-) Pytanie tylko kiedy nam się to znudzi? ;-)

Huayna Potosi (6088 m.npm.)

Marcin

(20.01) Dzisiaj wracamy z Copacabana do La Paz. Jak na złość dzisiaj nad Titicaca jest przepiękna pogoda i jezioro wraz z wyspami wygląda bardzo ładnie. Pogoda w porze deszczowej w Boliwii zmienia się jak w kalejdoskopie. Przed wyjazdem do La Paz spotykamy sympatyczną parę Belgów, którzy od kilku miesięcy podróżują po północnych krajach Ameryki Południowej. Wymieniamy się naszymi obserwacjami i okazuje się, że nasze wczorajsze odczucia, które mieliśmy po wizycie na Isla del Sol nie są odosobnione. Większość turystów jest mocno rozczarowana podejściem lokalesów (to jest delikatne podsumowanie zebranych opinii ;-).

Do La Paz dojeżdżamy w strugach deszczu. W zasadzie przyjechaliśmy tu tylko na jedną noc. Jutro rano jedziemy w góry Cordillera Real z nadzieją, że uda nam się wejść na Huayna Potosi, trekkingowy sześciotysięcznik. Przebywamy na wysokości 3-4 tys. m.npm. prawie dwa tygodnie i aklimatyzację mamy już niezłą, tak więc szkoda byłoby ją zmarnować na chodzenie tylko po bazarach w La Paz ;-)

(21.01) W agencji jesteśmy przed czasem. W drzwiach wita nas uśmiechnięty boliwijski przewodnik - "Jestem Franc" - mówi do nas. Dwa przedni zęby ma zepsute i pachnie tak jakby spał w górach razem z lamami, ale oczy mu się śmieją i sprawia sympatyczne wrażenie. W biurze agencji czeka jeszcze jeden chłopak - Mauricio z Chile. Myśleliśmy, że będziemy sami, ale przez to, że jest trzecia osoba będzie drugi przewodnik. "Soy Super Mario" - słyszymy z ust małego żylastego gościa. Ciekawe, czy "Super" to jego imię, czy nazwisko? ;-) Przed wyjazdem kompletujemy brakujący sprzęt. My w zasadzie potrzebujemy skorupy, raki, czekan i uprząż. Mauricio potrzebuje wszystko, łącznie z ciepłymi spodni. Sprzęt w agencji mają raczej przedpotopowy. Raki ostatnie ostrzenie miały chyba w produkcji, ale uprząż mają nawet firmy Petzl ;-)

Ładujemy się z plecakami i z całym sprzętem do zdezelowanego combi. Trzy osoby z tyłu i trzy osoby z przodu - kierowca na jednym siedzeniu i Franc na kolanach Super Mario na drugim siedzeniu.


Pasów oczywiście nikt nie używa, bo po co? Tuż za miastem kończy się asfalt i jedziemy dalej szutrówką, na której ja zwolniłbym chyba do 30 km/h. Kierowca sprawia jednak wrażenie jakby warunki do jazdy się nie zmieniły ;-)





W drodze rozmawiamy z Mauricio. Z tego co opowiada ma trochę doświadczeń z wysokimi górami. Wchodził już podobno na góry w Ekwadorze, Peru i Chile, a wejście na Huayna Potosi traktuje trochę jak aklimatyzację przed innym szczytem, który ma 6,5 tys. m.npm. W sumie to nawet dobrze, że w zespole będzie ktoś, kto ma doświadczenie w chodzeniu po tak wysokich górach, bo my takiego doświadczenia nie mamy.

Dojeżdżamy do schroniska na wysokości 4800 m.npm. i po małym posiłku idziemy objuczeni do góry. Dzisiaj musimy podejść zaledwie 300 m do góry do miejsca, z którego w nocy będziemy iść do góry. Nie jest to dużo, ale wieje wiatr i sypie drobny śnieg, tak więc hasło "Vamos a la playa" przyjmujemy ze śmiechem. Chociaż podobno u góry czeka na nas plaża, ale pełna śniegu. Po drodze do kolejnego schroniska zatrzymujemy się przy kamiennym schronie przykrytym od góry folią.


W środku siedzi kobieta, która pobiera opłaty w wysokości 10 bolivianów (chyba za wejście do parku).


Pomimo, że jesteśmy na wysokości ok. 5 tys. m.npm. idzie mi się całkiem dobrze. Kasia drepcze w swoim tempie, ale narzeka trochę na wysokość. Mauricio natomiast sapie potwornie, z trudem łapie powietrze i ciągnie się gdzieś z tyłu. Nie ma butów trekkingowych, więc idzie całą drogę w skorupach. Nie zazdroszczę mu podchodzenia w tych sztywnych butach na kamienistym szlaku.

Schronisko jest dużo lepsze niż się spodziewaliśmy. Kamienny schron może pomieścić nawet kilkadziesiąt osób.


Wszyscy, którzy siedzą w środku przyszli tu z myślą o wejściu na szczyt. Po obiado-kolacji mamy krótką odprawę i omawiamy plan na wejście. Nasi przewodnicy proponują, aby Kasia szła z Francem, a ja z Mauricio z Super Mario. Kasia nie czuje się na tej wysokości najlepiej, tak więc jeżeli będzie chciała wcześniej zawrócić, to będzie miała swojego przewodnika.





Przed pójściem spać przygotowujemy z Kasią sprzęt na nocne wyjście. Sprawdzamy buty, czołówki, dopasowujemy raki. Mauricio siedzi obok nas i też sprawdza sprzęt, tylko nie za bardzo wie jak ma sobie dopasować raki. Wydaje nam się to trochę dziwne, szczególnie po opowieściach o górach, na które wcześniej wchodził...

Pobudkę mamy zaplanowaną na północ, a wyjście na 1 w nocy. Szczyt trzeba zdobyć o świcie, tak aby zejść do schroniska na tyle wcześnie, żeby śnieg był jeszcze zmrożony. W trakcie dnia śnieg robi się miękki od promieni słonecznych i trudno się w czymś takim chodzi. Idziemy zatem na kilka godzin spać. Późnym wieczorem robi się jednak bardzo zimno, gościu obok mnie chrapie i w efekcie kręcę się przez kilka godzin w śpiworze próbując rozgrzać zimne stopy. Wstajemy ok. 12 w nocy i pijemy gorącą herbatę. Wciskam w siebie kawałek bułki, chociaż w ogóle nie mam ochoty na jedzenie. Nie wiem, czy jest to spowodowane wysokością, czy obawą przed boliwijską żywnością, po której mój żołądek notorycznie się buntuje.

Wychodzimy przed schronisko i już kilkadziesiąt metrów dalej musimy ubrać raki. Przed nami jest zbocze pokryte śniegiem. W ciągu ostatnich godzin pogoda się poprawiła. Wieczorem wszystko było pokryte grubą warstwą chmur, teraz niebo jest pokryte tysiącem gwiazd. Piękny widok :-)

Wiążemy się liną. Kasia z Francem, ja z Mauricio i z Super Mario. Przy świetle czołówek rozpoczynamy nasz żmudny marsz do góry. Fajnie to nawet wygląda - przez całe zbocze ciągnie się sznur światełek zespołów, które idą przed nami i za nami :-)

Super Mario dyktuje tempo w jakim idziemy. Co chwilę powtarza jak mantrę: "Tranquilo, lento, respirar, spokojnie, powoli, oddychać, tranquilo, lento, respirar...". Co jakiś czas słyszymy "Pausa". Mamy wówczas czas na wyrównanie oddechu. Jestem nawet zaskoczony, że przychodzi mi to dosyć łatwo, jednak Mauricio, który idzie przede mną dyszy jak lokomotywa. Krok za krokiem idziemy do góry. Dosyć to monotonne i momentami zastanawiam się po jaką cholerę ja tam idę i się męczę? Jest środek nocy, zimno jak cholera, sypie drobny śnieg, a w schronisku czeka puchowy śpiwór ;-)

Mario mówi, że przy Campo Argentino zrobimy sobie krótką przerwę. Ufff... Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że mówiąc o Campo Argentino Mario użył stwierdzenia "refugio". Trochę mnie to zaskoczyło, że po drodze jest jeszcze jedno schronisko, ale zacząłem wypatrywać świateł budynku. Mario mówi, że jeszcze dwadzieścia minut. W końcu widzę światła budynku! Ufff... Jeszcze kawałek. Idziemy, idziemy, ale światła cały czas są daleko... W końcu okazało się, że nie są to światła schroniska, tylko światła czołówek osób idących przed nami, a Campo Argentino, to nie schronisko, tylko zbocze, na którym kiedyś rozstawiały się ekipy z namiotami ;-)

Im dalej idziemy, tym robi się bardziej stromo. Dochodzimy do zbocza, na którym trzeba już korzystać z czekana. Ku mojemu dużemu zaskoczeniu okazuje się, że Mauricio, który był już podobno na tylu górach, nie ma zielonego pojęcia jak korzystać z tego dziwnego "kilofa", który trzyma w ręce (!). Ścianka ma nachylenie ok. 60 stopni i Super Mario zaczyna wkręcać śruby lodowe na przeloty, ale i tak cały czas idziemy na "lotnej" asekuracji. Patrzę na to co robi Mauricio i przez głowę przechodzi mi myśl - "Taaa - lotna trójka samobójka..." Ścianka jest chyba pewnego rodzaju testem przed dalszą drogą - spora część osób rezygnuje w tym miejscu z dalszego podejścia. W pewnym momencie po naszej lewej stronie widzimy dziewczynę, króra spanikowała. Patrzę na nią i myślę sobie, że jak się spieprzy i pociągnie swojego przewodnika, to wpadnie na nas i wszystkich ściągnie na dół. Wbijam mocno czekan w śnieg i mówię do Mauricio żeby zrobił to samo. W między czasie Super Mario założył stanowisko i pokazał dziewczynie jak ma schodzić na dół... Qwa! Co ci ludzie tutaj robią?! Wymijamy dziewczynę i trawersując podchodzimy na pole śnieżne, gdzie można chwilę odpocząć.

W dalszej części podchodzenia mamy piękny widok na La Paz, które pulsuje tysiącem świateł w oddali. Jakbym miał statyw, to zrobiłbym zdjęcie ;-)

Idziemy dalej i w pewny momencie Mauricio kończą się baterie w czołówce... Oczywiście nie ma zapasowych... Widać, że Super Mario jest trochę wkurzony, bo kilka razy powtarzał przed wyjściem żeby czołówki były sprawne. Nasz boliwijski przewodnik wymienia mu baterie i idziemy dalej.

Szczerze mówiąc podejście daje mi trochę w kość i zaczynam się zastanawiać, czy dam radę wejść i czy będę miał wystarczająco duży zapas sił żeby bezpiecznie zejść. W ostatnich dniach bardzo mało jadłem - boliwijska flora bakteryjna mi nie służy i mam wrażenie, że trochę zaczyna mi brakować "paliwa". Podczas kolejnej "pausy" wciskam w siebie snickersa i po kilkunastu minutach jest już lepiej.

Powoli zaczyna być szaro, przez co widoczność jest już lepsza. Dochodzimy do ciągu szczelin, które wyglądają pięknie, ale przechodzenie przez pieprzone mosty lodowe nie wywołuje u mnie pozytywnych emocji. W całym tym chodzeniu po górach lodowcowych najbardziej boję się szczelin... Podchodzimy dalej, pod nami warstwa chmur, przez które przebijaja się świt. Widok niesamowity, ale nie mam siły żeby wyciągnąć aparat. Może czasami warto pewne widoki zachować w pamięci? ;-)

Niestety nasze tempo podejścia zaczyna słabnąć. Mauricio coraz częściej zaczyna przystawać i dyszy jak lokomotywa. Moim zdaniem facet powinien sobie dać spokój - widać, że nie ma siły, ani aklimatyzacji na wejście. Super Mario ciągnie go jednak do góry.

W końcu widzimy szczyt! Z tej strony jest to skalny trójkąt górujący nad śnieżnym stokiem. Jest już 6 rano i część zespołów schodzi już ze szczytu. Mijamy się z parą Szwajcarów, którzy mówią, że na szczyt mamy jeszcze z godzinę podejścia. Robię wewnętrzny bilans sił - dam radę. Czuję, że mam zapas sił na wejście i zejście. Trawersujemy po przekątnej zbocze. Niestety nawiało tutaj świeżego i sypkiego śniegu. Ciężko się w czymś takim podchodzi, a do tego jest zimno - ok. 20 stopni poniżej zera. Mauricio co chwilę się potyka i po raz kolejny dziwię się, że Super Mario ciągnie go do góry. Na dodatek przed nami idzie przewodnik z Argentyńczykiem, który radzi sobie jeszcze gorzej niż nasz Chilijczyk. Najgorsze jest to, że w tym miejscu nie ma za bardzo możliwości żeby ich wyminąć. W końcu udaje nam się przejść obok nich i idziemy w górę. Dochodzimy do grani. Teraz musimy odbić w lewo i mamy przed sobą ostatnią prostą na szczyt. Grań jest dosyć mocno eksponowana - z obu stron jest niezła lufa. Na chwilę przecierają się chmury i mamy fantastyczny widok. Poniżej pasma górskie, widać również Lago Titicaca. Rewelacja :-) Jesteśmy na wysokości ok. 6 tys. m.npm. i tutaj głowę mi już rozsadza. Żołądek też skręca, ale zostało niespełna 80 metrów podejscia. Super Mario asekuruje nas na grani. Patrzę trochę z obawą na poczynania Mauricio i mocno staram się wbijać czekan w śnieg. W końcu dochodzimy na szczyt :-) Jest ok. 7.30, czyli ok. 1,5 godziny później niż pierwotnie zamierzaliśmy. Wbijam czekan i z kawałka mojej liny wiążę sobie na nim wyblinkę. Teraz czuję się bezpiecznie i mogę się rozejrzeć dookoła. Pod nami jest dużo chmur, ale i tak widok jest piękny :-)














Po chwili musimy już schodzić na dół. Ustalamy z Super Mario, że tym razem ja schodzę pierwszy, on idzie na końcu, a nasz nieszczęsny Mauricio idzie w środku. Na zejściu eksponowaną granią widać było, że koleś był mocno przestraszony. Masakra jakaś. Udaje nam się bezpiecznie zejść niżej, ale przed nami jeszcze długa droga na dół.

Poranne słońce zaczyna mocno świecić i śnieg zaczyna już "pracować". Pomimo zmęczenia zaczynam szybko schodzić na dół. Chcę jak najszybciej przejść przez szczeliny i tą ściankę. Mauricio jednak strasznie się wlecze i sapie za moimi plecami. Co chwilę prosi o "pausę". Jaka Qwa pausa?! Schodzimy szybko na dół, bo za chwilę będziemy udupieni w tym miękkim śniegu. Przechodzimy przez szczeliny - teraz, przy dziennym świetle widać obok czego przechodziliśmy.





Dochodzimy do ścianki - Chilijczyk zablokował się tutaj totalnie. Musieliśmy gościa prawie ściągnąć na dół. Widać, że nawet Super Mario zaczyna tracić cierpliwość. Coś co powinniśmy zrobić w kilka minut zajmuje nam z pół godziny. W dalszej części Mauricio co kilkanaście kroków się przewraca. Nie wytrzymuję już i zrugałem gościa po angielsku - przed wejściem facet ściemniał, a okazało się, że nie jest przygotowany kondycyjnie do tego wejścia, nie ma odpowiedniej aklimatyzacji, ani nie potrafi operować sprzętem! Musimy jednak tego dupka ściągnąć na dół, co nam zajmuje bardzo dużo czasu. W schronisku jesteśmy dopiero o 10.30, czyli dużo później niż zakładaliśmy...

Podobno Huayna Potosi jest prostym, trekkingowym sześciotysięcznikiem. Moim zdaniem wejście na ten szczyt nie było takie proste. Agencje i przewodnicy nie w pełni informują ludzi o warunkach jakie czekają na górze, przez co na ten prosty trekking idą ludzie, którzy nie powinni się tam w ogóle znaleźć... Ci którzy dzisiaj weszli na ten szczyt zgodnie potwierdzają, że było dużo trudniej niż się spodziewali. Dobrym podsumowaniem była reakcja chłopaka, który rano wszedł do schroniska. Otworzył drzwi i na dzień dobry powiedział "Fuck!" kręcąc głową ;-)

Cieszę się z tego wejścia, ponieważ miałem możliwość sprawdzić jak to jest na takiej wysokości. Chodzenie po takich górach jest jednak żmudne, męczące i chyba jednak wolę się wspinać w skałach ;-)


Kasia

Po dojściu do schroniska już wiem, że na szczyt nie wejdę. Żołądek ściska mi się okropnie i każdy krok sprawia duży wysiłek. Na szczyt mamy jeszcze ponad 900 m podejścia, co oznacza, że po prostu nie dam rady... Trudno.. Na odprawie informuję, że nie idę. Widzę zdziwienie na twarzy przewodników i Mauricio. Franc mówi, żebym spróbowała. Jeżeli nie pójdę, to mogą mieć problem z agencją. Jaki problem? Nic nie rozumiem, przecież znam swoje możliwości i to jest moja decyzja... Próbujemy im tłumaczyć, że nawet jeżeli nie pójdę, to nie będziemy się domagać zwrotu pieniędzy, tak więc żadnego problemu nie będzie.
Rozmawiamy jeszcze o przebiegu podejścia i przewodnicyzapewniają nas, że podejście ma zająć około trzech godzin i ostatecznie uzgadniamy, że spróbuję podejść tyle ile dam radę i jeżeli nie dojdę na szczyt, to spotkamy się z Marcinem gdzieś w połowie drogi jak będą wracać. Dobra, to teraz idziemy spać.

W nocy jest zimno, ktoś koszmarnie głośno chrapie i przez to wszystko budzę się co chwilę. Krótko przed pobudką robi się ciepło w moim śpiworku i zastanawiam się, czy jest w ogóle sens z niego wychodzić...

Wychodzę jednak, ubieram się we wszystko co trzeba i czuję, że moja wędrówka będzie krótka... Mój organizm nie znosi dobrze wysokości, nie jestem w stanie wcisnąć nawet śniadania, tylko dwa łyczki wody. Zastanawiam się, czy w ogóle jest sens, żebym szła. Wychodzimy przed schronisko, ubieram raki, Marcin idzie pierwszy z zespołem, potem Franc i ja. Widać światełka czołówek zespołów wyżej, patrzę na gwieździste niebo i już wiem, że warto było wyjść ze śpiworka :)

Pierwsze 50 m idzie mi się całkiem dobrze, niestety potem jest już coraz gorzej. Każdy krok jest dla mnie koszmarnie trudny, a do tego żołądek ściska i cały czas boli. Nie pomogły tabletki, ani coca-cola.. Po 300 metrach podejścia mówię pas, to po prostu nie ma sensu. Siadamy z Francem na chwilę na śniegu, żeby trochę odpocząć i wyłączam światło czołówki... Ale widok!! Całe niebo pełne gwiazd, gdzieś w oddali łuna od świateł La Paz, a wyżej czołówki zespołów wchodzących na szczyt :) Cudnie! Spada też jedna gwiazda, ale mojego życzenia nie zdradzę ;)

Wracamy do schroniska... Wcale nie jest to takie proste :( Kilka razy muszę się zatrzymywać, bo żołądek nie daje mi spokoju. W schronisku zajmuje mi chyba z 40 minut, żeby zdjąć sprzęt, otworzyć safepacka (po cholerę jest ta kłódka!), zanieść rzeczy na górę i zamontować się w dwóch śpiworkach. Po godzinie słyszę, że ktoś jeszcze wrócił, chyba jakaś dziewczyna...

Budzę się, kiedy wraca pierwsza grupa. Okazuje się, że są to Szwajcarzy. Jest 8.00 rano, mieli naprawdę dobry czas. Mówią też, że minęli Marcina godzinę przed szczytem. Robię szybką kalkulację i idę dalej spać, bo wrócą najszybciej za półtorej godziny.. Kiedy kolejne dwie grupy wracają i nadal nie ma zespołu Marcina, dochodzę do wniosku, że Mauricio po prostu nie wytrzymał tempa... Można się było tego domyślić po wczorajszym spacerku do schroniska, kiedy dyszał i sapał z wysiłku. Budzę się ponownie około 10.20, nadal ich nie ma.. Wstaję, żeby zapytać Franca, czy wszystko jest ok i wtedy słyszę na dole Marcina.. Wkurzonego Marcina. Uff, ważne, że wrócił cało :)

sobota, 21 stycznia 2012

Copacabana! Copacabana!!! Na maksa przereklamowana ;-)

(18.01) Opuszczamy La Paz, ale wrócimy tutaj jeszcze dwa razy, o czym w swoim czasie. Łapiemy taksówkę i jedziemy w kierunku Cementerio General, z okolic którego odchodzą busy do Copacabana. Dojazd do tego miejsca zajmuje nam trochę czasu. Są potworne korki. W wiadomościach widzieliśmy dzisiaj, że są jakieś protesty i blokady dróg, tak więc możliwe, że korki są z tym związane, a może jest to normalny uliczny ruch La Paz. Wygląda to tak, że na dwupasmowej ulicy samochody ustawione są w czterech rzędach, wszyscy zajeżdżają sobie drogę i trąbią jeden na drugiego. Jednak ruch przebiega w tych warunkach sprawnie. Nie wiemy jak oni to robią. Czas spędzony w taksówce pozwala nam na obserwowanie życia ulicznego w wyższych partiach La Paz. Ulice to jedno wielkie targowisko, ale dosyć ustrukturyzowane. Są ulice specjalizujące się w meblach, w lodówkach, w owocach, sukienkach, itp. Jeżeli ktoś się w tym orientuje, to może tutaj kupić chyba wszystko. Im wyżej tym również biedniej. La Paz położone jest w kanionie i osiedla położone na zboczach są zamieszkane przez biedniejszych mieszkańców.

Ledwo zdążyliśmy wysiąść z taksówki, a już zostaliśmy obskoczeni przez sprzedwaców biletów. "Copacabana! Copacabana!! Copacabana!!!" - słyszymy przekrzykujących się sprzedawców. W takich warunkach i w takim tłoku staram się baczniej pilnować naszych bagaży. Mówim im, że potrzebujemy kilka minut i żeby dali nam teraz spokój. Ostatecznie kupujemy bilety u gościa, który był najmniej nachalny.

Przejazd do Copacabana miał zająć ok trzech godzin, ale przez prawie dwie godziny wyjeżdżaliśmy z samego La Paz. Przejazd ulicami miasta, pnącymi się w górę kanionu pozwolił nam na podziwianie tego niesamowitego miejsca. Moim zdaniem warto tu przyjechać tylko po to żeby zobaczyć to na własne oczy :-)


Dojeżdżamy w końcu nad jezioro Titicaca. Jest to ogromne jezioro położone na granicy pomiędzy Boliwią a Peru, na wysokości 3810 m.npm. Titicaca sprawia wrażenie morza pomiędzy górami. Nic dziwnego - ma długość 190 km i szerokość sięgającą nawet 80 km.

Zanim dojechaliśmy do Copacabana musieliśmy przeprawić się przez przesmyk w okolicach San Pedro de Tiquina. Dojechaliśmy do nabrzeża i wszyscy pasażerowie musieli wyjść z autobusu. My wsiedliśmy na łódeczkę, a autobus przeprawił się na drugą stronę na czymś, co w tutejszych warunkach pewnie jest promem ;-)





Do Copacabana dojechaliśmy w najlepszym z możliwych momentów. Przed tutejszą katedrą odbywa się właśnie ceremonia święcenia samochodów. Bardzo chciałem to zobaczyć i udało się! :-) Samochody przystrojone w obrazki świętych, girlandy i wszelkiego rodzaju świecidełka są święcone przez księdza. Następnie auta oblewane są szampanem, obsypywane płatkami kwiatów, a koniec ceremoni pieczętowany jest serią petard. Zamieszanie potworne, właściciele aut piją alkohol, składają sobie życzenia. Cermonia ma zapewnić szczęście i jest też formą prośby aby kolejny samochód był lepszy od tego co się ma... Po uroczystości samochody przejeżdżają w inne miejsca Copacabany, gdzie uczestnicy przy dużej ilości alkoholu kontynuują imprezę.











Po znalezieniu noclegu idziemy na spacer po Copacabanie i mamy wrażenie, że to miasteczko jest potwornie przereklamowane. Tandetne domy, wszędzie pełno śmieci i budki z rybami nad brzegiem jeziora. W każdej budce serwują to samo i wszystko tak samo wygląda. Zjedliśmy po pstrągu w jednej z nich. Ryby nawet znośne były i smażone na głębokim tłuszczu, tak więc boliwijskie bakterie zostały wybite ;-)

Wieczorem "zdobywamy" boliwijski czterotysięcznik Cerro Calvario ;-)


Po półgodzinnym spacerze jesteśmy na szczycie pagórka, z którego roztacza się przyjemna dla oka panorama na miasteczko i okolicę. Z daleka nie widać śmieci w mieście i Copacabana wygląda ładnie, ale niestety masa śmieci jest na górze... Jak ci ludzie mogą żyć w takim syfie?!? Zaczynamy mieć wrażenie, że tam gdzie nie ma ludzi Boliwia jest przepiękna i krajobrazy zwalają z nóg, jednak tam gdzie są ludzie jest jedno wielkie śmietnisko...

(19.01) Wstajemy rano i zbieramy się na stateczek, którym mamy dopłynąć na Isla del Sol. Kupiliśmy wczoraj bilety na barkę, która zawiezie nas na północną część wyspy, a odbierze z południowej. Dzięki temu będziemy mogli przejść przez prawie całą wyspę. Brzmi to ciekawie, a poza tym będziemy mogli się trochę rozchodzić.

Poranek nie wygląda jednak zachęcająco. W nocy padało i się mocno ochłodziło. Poza tym ciężkie ołowiane chmury wiszące nad jeziorem Titicaca oraz widoczne błyskawice nie wróżą pięknej pogody na Wyspie Słońca. Wsiadamy na stateczek i płyniemy przez jezioro.


Isla del Sol jest oddalona od Copacabana o kilka kilometrów i potrzebujemy ok. 2 godzin na dopłynięcie na jej północną część. Na wyspie zamiast deszczu padał śnieg i warunki są raczej jesienne. Z uśmiechem patrzymy na Argentyńczyka, który ma na sobie krótkie spodenki, a w ręku ręcznik kąpielowy. Po dopłynięciu do celu czeka nas niespodzianka. Pomost, do którego dopływamy jest oblodzony, co mocno opóźnia wyjście ze stateczku, szczególnie osobom mającym buciczki na nogach ;-)

Niespodzianek na wyspie jest zresztą więcej. Okazuje się, że za wszystko trzeba tutaj płacić, o czym ani słowem nie wspomniał pan wciskający nam wczoraj wycieczkę statkiem na wyspę. Na plaży wita nas przewodnik, który próbuje zebrać grupę. Nie, nie, nie! Dziękujemy bardzo! Z żadnym przewodnikiem po wyspie chodzić nie będziemy! Ulatniamy się i idziemy sami. Po chwili zatrzymuje nas jakiś lokales i mówi, że mamy zapłacić 26 bolivianów od osoby. Za co? Za muzeum i jakieś pierdoły. Dziękujemy - my się tu chcemy tylko przejść i muzeum żelaza, czy czegoś tam nas nie interesuje. Idziemy dalej. Na plaży widzimy smutny widok namiotów przysypanych lekko śniegiem. Ich zmarznięci właściciele wyglądają dosyć smutno ;-) To tutaj jest to słynne pole namiotowe na Isla del Sol.


Idziemy dalej - chcemy wejść na szlak wiodący przez całą wyspę.


Zatrzymuje nas pan, mówiąc, że musimy kupić bilet. Na co? Na to żeby przejść dalej i żeby wejść tam, gdzie są ruiny Inków. Podobno ruiny w tej części wyspy nie są zbyt okazałe, więc chcemy sobie je odpuścić, jednak żeby iść dalej musimy zapłacić. Masakra jakaś. Skoro mamy już bilety idziemy zobaczyć te inkaskie ruiny. Przy odrobinie wyobraźni można zobaczyć w tych murkach Machu Picchu. A tak naprawdę mamy wrażenie, że lokalesi położyli tu kilka kamieni i wciskają turystom kit.








Idziemy dalej szlakiem prowadzącym przez górzysty teren Isla del Sol. Po chwili zatrzymuje nas jakaś baba z dziadem i mówi, że mamy zapłacić za przejście. Jak to? Przecież już raz płaciliśmy. Tak, ale to było za wejście, a teraz jest za przejście. W odpowiedzi mówimy, że idziemy do innego miasteczka i nie zamierzamy im nic więcej płacić. Jeżeli mamy płacić za przejście drogą, to możemy pójść na przełaj przez góry. W odpowiedzi słyszymy, że to święta ziemia Inków i musimy iść drogą. Tego już za wiele. Na każdym kroku próbują gringo oskubać z kasy i za każdym razem udzielają innych informacji. Mamy wrażenie, że Boliwijczycy ciągle kłamią i próbują nas oszukać. Nie podoba nam się takie podejście i nie mamy zamiaru zapłacić im ani grosza więcej. Historia powtarza się po kilku kolejnych kilometrach. Mamy zapłacić za przejście drogą. Nie płacimy im ani centava i idziemy dalej.


Po drodze spotykamy kilka osób, które są równie zdegustowane podejściem lokalesów i organizatora przejazdu co my. Podobnie jak my zapłacili lokalesom tylko raz na początku. Szczerze mówiąc ta kupa kamieni, którą minęliśmy nie była warta tych pieniędzy. Po przejściu szlaku nawet nam się nie chciało iść zobaczyć bardziej okazałych ruin na południowej części wyspy. Widzieliśmy je w drodze powrotnej z pokładu statku i szczerze mówiąc wyglądały jak opuszczony kamienny dom, których widzieliśmy już w Boliwii setki.

Podsumowując - widoki w trakcie spaceru mieliśmy ładne, ale podejście lokalesów do turystów zarówno w Copacabanie, jak również na Isla del Sol jest żenujące. Nie tylko my mamy takie odczucia. Warto było zobaczyć jezioro Titicaca, ale naszym zdaniem ten region jest mocno przereklamowany. Chociaż trzeba przyznać, że ceremonia święcenia samochodów była całkiem ciekawym doświadczeniem ;-) Jutro wracamy do La Paz! :-)