poniedziałek, 14 marca 2011

Tongariro Crossing

W czwartek (10 marca) rano żegnamy się z Wyspą Południową… W drodze do Picton, stąd odchodzi prom, zatrzymujemy się jeszcze w okolicach Waikawa. Świta… Zatrzymujemy się w miejscu, z którego roztacza się piękna panorama na jedną z wielu tutejszych zatoczek…
Do Wellington przypływamy ok 13.30. Tak więc jest to idealna pora na lunch. Dobrze znaną trasą kierujemy się zatem w kierunku „Wasabi”, gdzie po 11 talerzykach sushi jesteśmy w pełni zadowoleni ;-) Ruszamy jednak dalej, bo przed nami długa droga. Chcemy jeszcze dzisiaj dotrzeć do Parku Narodowego Tongariro, czyli jeszcze ponad 300 km przed nami. W okolice parku docieramy pod wieczór. W trakcie jazdy mamy namiastkę tego, co nas czeka jutro.

Widoczność jest rewelacyjna i w świetle zachodzącego słońca widzimy trzy charakterystyczne wulkany – Ruapehoe, Ngauruhoe i Tongariro. Na horyzoncie odznacza się również podłużna sylwetka Mt Tarawera. Dodam jeszcze, że pomiędzy drogą, a wulkanami są rozległe pola porośnięte wrzosami…
Wieczorem na campingu sprawnie przygotowujemy się do jutrzejszego treckingu (a w zasadzie trampingu, bo tak to tutaj nazywają). Mamy zamiar przejść szlak Tongariro Crossing, który prowadzi przez krainę stożków, kraterów, zastygłych jęzorów lawy i wulkanicznych jeziorek.
Tongariro Crossing jest szlakiem przechodnim. Większość osób przechodzi go od parkingu Mangatepopo do parkingu Ketetahi. Wynika to z tego, że pierwszy parking jest położony ok 300 metrów wyżej, a same podejścia idąc od tej strony są wydłużone, przez co wydają się być bardziej płaskie. Szlak jest dosyć długi – ponad 19 km, a jeżeli ktoś zamierza wejść dodatkowo na wulkan Tongariro i Ngauruhoe, to do przejścia jest łącznie ok 25 km. 
Wycieczka zapowiada się intensywnie, tak więc budzik nastawiamy na 6 rano. Zgodnie z planem (jest piątek 11 marca) budzik dzwoni… Na dworze ciemno i zimno (w nocy temperatura spadła do 3-4 stopni). Ok 6.30 Kasia ogłasza bunt i oznajmia, że z ciepłego śpiwora na zimno, to ona nigdzie nie idzie… Ostatecznie udaje mi się ją przekonać i o 7.36 jesteśmy już na szlaku. W przeciwieństwie jednak do większości turystów zostawiamy samochód na parkingu Ketetahi.
Zaczynamy mozolne podejście (wybór wariantu z parkingu Ketetahi wiąże się z tym, że przez zdecydowanie większą część trasy będziemy podchodzić). Początkowo idziemy przez ciemny jeszcze las. Dosyć szybko mijamy kolejne partie roślinności i dochodzimy do Hot Springs - pierwszego miejsca świadczącego o wulkanicznej aktywności tego rejonu. Gorące Źródła są widoczne i wyczuwalne już z daleka – unoszą się bowiem nad nimi smrodliwe opary – zapaszek podobny do zgniłych jaj. Zapachy nas wręcz uskrzydlają i po krótkim postoju Ketetahi Hut idziemy szybko dalej ;-) Widoczność jest dzisiaj rewelacyjna, tak więc całą okolicę mamy jak na dłoni. Po przejściu na drugą stronę zbocza ukazują nam się wulkany. Najbardziej rzuca się w oczy stożkowata sylwetka Ngauruhoe.
Po drodze mijamy jeszcze Blue Lake. Jeziorko jak jeziorko – niebieskie i tyle. Z miejsca, w którym jesteśmy nie widać jednak, że jest to najprawdopodobniej zalany wodą krater wulkaniczny (widać to dosyć wyraźnie ze zbocza Tongariro). Wkraczamy w krajobraz, który będzie się znacząco zmieniał z każdym kolejnym kilometrem.
Przechodzimy obok Emerald Lakes – kilku jeziorek, o wodzie posiadającej szmaragdowy odcień. Pięknie wygląda, ale śmierdzi niemiłosiernie ;-) Ponownie towarzyszy nam zapach zgniłych jaj ;-)


Dochodzimy do Red Crater – nazwa tego krateru bierze się od jego czerwonego wnętrza, które posiada bardzo charakterystyczne pęknięcie.
Z tego miejsca jest już bardzo blisko na szczyt Mt Tongariro (1967 m.npm.). W partii szczytowej jest to dosyć płaska górka, tak więc trzeba się trochę nabiegać, żeby znaleźć najwyższy punkt ;-)
Nie jest to jednak główny cel dzisiejszej wycieczki. Jest nim bowiem wierzchołek Mt Ngauruhoe (2287 m.npm.).


Niestety zanim zacznie się wchodzić na tą górę, to trzeba najpierw zejść z Mt Tongariro do South Crater (Południowego Krateru). Takie bieganie po bałuchach w górę i w dół, ale widoczki to wynagradzają ;-) Do tej pory szło dosyć sprawnie. Pomimo przejścia ponad 15 km czuję się świeżo, tak więc oznajmiam Kasi, że wejście i zejście na tego bałucha Ngauruhoe to zrobię max w dwie godzinny, a nie w trzy jak wskazuje rozpiska. Dziarsko wchodzę w szlak. Jednak z każdym krokiem okazuje się, że podłoże jakieś takie dziwne. Pod nogami mam wulkaniczny piaseczek (albo pył), na którym leżą kamyczki i kamienie. Im wyżej, tym stromiej i coraz gorzej w tym piargo-pyle się idzie. Wygląda to mniej więcej tak, że robi się trzy kroki w górę i jeden krok zjeżdża się na dół. I tak z 500 metrów (!). Dramat jakiś. Dobrze, że mam kijki treckingowe, to przynajmniej się jakoś zapieram i mam wrażenie, że bardziej wciągam się na rękach niż wchodzę na nogach. Do tego wszystkiego słońce ostro zaczyna przypiekać, a pył ma kolor czarno-czerwonawy. Tak więc akumuluje to ciepło jak cholera i z każdym mozolnym krokiem kombinacja pyłowego piargu i słońca wysysają ze mnie siły. Mam wrażenie, że zdecydowanie łatwiej na tą górę wejść zimą niż latem… Umordowałem się potwornie, ale w końcu oblepiony szarawym pyłem staję na… Hmm… No właśnie – szczyt to to nie jest, bo szczytu jako takiego nie ma ;-) Na górze jest krater – w końcu to wulkan ;-)

Obchodzę zatem dookoła ten ring. Moja wrodzona ciekawość powoduje nawet, że zapuszczam się w głąb krateru. Ostatni raz Ngauruhoe wybuchł w 1975 roku, tak więc od tego czasu to rumowisko magmy i lawy jest już zastygłe. Schodzę sobie do środku, do momentu, w którym w odległości ok metra ode mnie z sykiem wylatuje smrodliwa para. „OK – rozumiem. Nie życzysz sobie, żeby ktoś łaził po Tobie.”  – myślę sobie i grzecznie wracam górę krateru ;-)
niesamowitej widoczności, stojąc na krawędzi krateru mogą podziwiać panoramę. Z jednej strony widać trasę, którą przebyliśmy. Z drugiej strony widać Mt Ruapehoe (najwyższy wulkan na Północnej Wyspie).
Daleko na horyzoncie widać wyłaniający się nad chmurami wierzchołek Mt Taranaki. Kilka tygodni temu, ze względu na chmury) nie było nam dane go zobaczyć jak staliśmy u podnóża tej góry. Teraz, oddaleni o ok 250 km – mamy przyjemność go ujrzeć.
Widoczki widoczkami, ale trzeba zacząć schodzić…


Na samą myśl o tym pylastym piargu robi mi się słabo. Nie znoszę piargów i cały czas mam w pamięci jak się umordowaliśmy dwa lata temu w Dolomitach schodząc kilkaset metrów piargiem poza szlakiem… Jak się jednak wlazło, to trzeba zleźć… Ruszam zatem i po chwili okazuje się, że w zasadzie, to mogę prawie zjechać po tym piargu. Hmm… Mam wysokie buty, tak więc jak piętą zagłębiam się w piarg, to zjeżdżam w dół, a z kostką się nic nie dzieje. Dla równowagi mam kijki… Przez pierwsze metry nieśmiało stosuję odkrytą technikę ;-) Działa! W ten oto sposób zjeżdżam w szybkim tempie ze zbocza. To co było mordęgą podczas wejścia, okazuje się być teraz zbawieniem ;-) Specyficzna ta góra. Muszę jednak przyznać, że to wejście i zejście wymęczyło mnie troszeczkę ;-) Ostatnie kilometry wlokę się już zatem w tempie „turystycznym”. Po drodze mijamy zastygłe jęzory lawy, na które nie zdążyła jeszcze wtargnąć żadna roślinność poza nielicznymi porostami i mchami. Krajobraz księżycowy J

Całość szlaku zajęła nam równo 10 godzin (czyli znacznie krócej niż zakładaliśmy), a dzięki uprzejmości napotkanych na parkingu Mangatepopo Amerykanek szybko docieramy do naszego samochodu w Ketetahi. Pozwala nam to na szybkie celebrowanie udanego dnia butelką białego wina, pochodzącej z winnicy Golden Hills ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz