niedziela, 20 marca 2011

Coromandel Peninsula

We wtorek wieczorem wyjeżdżamy już z wulkanicznego regionu jeziora Taupo i nocujemy na trasie prowadzącej w kierunku Te Puke. Znaleźliśmy rewelacyjną miejscówkę – parking, a obok niego kawałek równiutko przystrzyżonej trawy. W sam raz na biwak J Z nadzieją na wyborny sen zaszyliśmy się w śpiworach. Sen był wyborny aż do świtu, kiedy to na „naszym” mini campingu kogut postanowił obwieścić, że w zasadzie to już się dzień zaczyna. Słysząc radosne „ka ka da” przez mam jeszcze serię skojarzeń sennych: Kogut… Kura… Rosołek… Taki domowy rosołek… ;-) Wydawało mi się, że kogut to kilka razy zapieje i obwieszczenie świtu ma już z głowy. Ta wredna sztuka natomiast przez godzinę darła się tym swoim „ka ka daaa” skutecznie wyciągając nas z namiotu… A mini camping był taki fajny…
W środę rano ruszamy w kierunku Te Puke, będące pewnego rodzaju centrum upraw owoców kiwi. Mamy nadzieję, że rozpoczął się już sezon na te owoce. Po drodze mijamy sady, w których drzewka aż uginają się pod ciężarem dorodnych owoców. Niestety niedojrzałych jeszcze… Co zrobić – w sklepie kupujemy zatem owce kiwi z nalepką „Made in Italy”…

Zaletą regionu Te Puke jest to, że kierowca jest dobrze poinformowany. Co jakiś czas mijamy tablice informacyjne w stylu:
Naszym dzisiejszym celem nie jest jednak Te Puke, tylko Whangamata. Kultowa plaża nowozelandzkich surferów. Fale rzeczywiście spore, ale tych surferów to jakoś tak nie za dużo, a ci którzy są to bardziej na deskach leżą niż stoją. O co chodzi? Przecież wystarczy wskoczyć na tą deskę i płynąć z falą (!) Gdzie są te akrobacje na falach (?). Wieczorem docieramy jeszcze do Hot Water Beach, gdzie widzimy sklep, w którym można wypożyczyć deski do surfingu. Być w takim miejscu i nie spróbować sił? ;-) Już wiemy co będziemy robić w dniu jutrzejszym! Rzucimy wyzwanie falom! ;-)
Tak jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. W czwartek (17 marca) wypożyczamy dwie deski do surfingu. Jedną długą (na niej można stanąć) i jedną krótką (na takiej można pływać z falą). Aaaaa! Nie, nie… Zanim o naszej walce z falami, to jeszcze o Hot Water Beach trzeba napisać! ;-) Jak sama nazwa wskazuje na Hot Water Beach znajdują się źródełka z gorącą wodą. W ciągu czterech godzin w trakcie dnia można sobie na plaży wykopać dziurę, która wypełnia się gorącą wodą. No i się w tej dziurze z gorącą wodą siedzi. Po co? Nie  mamy zielonego pojęcia (tym bardziej, że słońce piecze jak cholera)!;-) Około 9 rano na parking jednak zaczęły ściągać dzikie tłumy, które rzuciły się na wypożyczalnię łopatek wszelakich. Zaopatrzeni w te łopatki tłumnie ruszyli w kierunku gorących źródełek. Jedni zaczęli kopać, inni dumnie opierając się na szpadlu czekali w oceanie na odpływ. Ci którzy już wykopali usiedli w swoich dziurach czekając na gorącą wodę… Totalny cyrk i szopka ;-)
My łopatek nie mieliśmy, tak więc rzucamy wyzwanie falom. Nasze wypożyczone deski wyciągnęliśmy jeszcze przed „low tide”. Nie będziemy czekać na najniższy poziom pływu – ruszymy na te wzburzone fale już teraz! Szybko się jednak okazało, że nawet zwykłe przebicie się przez te fale jest sporym wyzwaniem… Po pierwszym kwadransie kotłowania się z deską na wzburzonych falach wracam na plażę… Kasia próbuje przebić się przez fale z małą deską.
Generalnie dramat i masakra ;-) Naszym największym osiągnięciem jest leżenie na długiej desce i płynięcie z falami. Póki co o staniu na desce i akrobacjach możemy zapomnieć ;-) Po dwóch godzinach jesteśmy totalnie przemieleni przez fale ;-) Bez wątpienia była to najtrudniejsza dyscyplina, z którą się zmierzyliśmy na Nowej Zelandii ;-) Miało być tak:
A skończyło się tak:
Po południu docieramy jeszcze do Hahei, skąd można dojść do Cathedral Coves. Dochodzimy do tego miejsca, a tam barierka z napisem „Warning” oraz informacją, że tam w środku to skała się osypuje i niebezpiecznie jest. Chwilę badamy teren i dochodzimy do wniosku, że „Warning”, to nie „No access” i wchodzimy oczywiście do środka ;-)

Od strony Pacyfiku Coromandel Peninsula jest naprawdę wyjątkowym miejscem, które warto zobaczyć. Jednak z drugiej strony wybrzeże nie jest już takie ładne. W piątek kręcimy się jeszcze trochę po półwyspie, jednak chcąc nie chcąc zmierzamy powoli w kierunku Auckland. Do „miasta żagli” docieramy późnym wieczorem w strugach deszczu… Czyli nocleg w bagażniku, bo namiot nie wyschnie… Dobrze, że dzień wcześniej zrobiliśmy sobie pożegnalną romantyczną kolację, podczas której wypiliśmy ostatnie wino z naszej małej kolekcji ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz