środa, 9 marca 2011

Abel Tasman – odsłona druga

W Parku Narodowym Abel Tasman byliśmy już na początku naszej przygody z Wyspą Południową. Zgodnie z pierwotnym planem zamierzaliśmy dojechać wtedy jeszcze do Anapai Bay na północnym krańcu tego parku. Jednak dosyć długi dojazd do tego miejsca spowodował, że porzuciliśmy ten pomysł i udaliśmy się na południe. Tym razem w drodze powrotnej z Farewell Spit – zatoczka Anapai Bay wpisywała nam się wręcz idealnie J
Dotarcie do tego miejsca wymaga jednak trochę wysiłku. Po pierwsze trzeba dojechać do Totaranui. Sam dojazd dostarcza już wrażeń, bowiem ponad 10 km jedzie się gravel road (tutejsza droga gruntowa), która wije się zboczami pagórków porośniętych lasem deszczowym. Droga ma szerokość 1,5 samochodu, tak więc mijanie się z innymi samochodami, a w szczególności z camperami jest dosyć skomplikowane. Nie jest to Skipper Canyon, ale osuwiska ziemi po ostatnich ulewach wytężają mimo wszystko uwagę kierowcy ;-)
W Totaranui w zasadzie znajduje się tylko całkiem fajny camping DOC’u. Jest to również miejsce, przez które prowadzi kilka pieszych szlaków wybrzeżem Parku Abel Tasman. Anapai Bay, do której zamierzamy dotrzeć, znajduje się właśnie na trasie jednego z takich szlaków. Pogoda zapowiada się przyjemna, tak więc bierzemy ekwipunek biwakowy i płetwy (w końcu będziemy w fajnej zatoczce) i ruszamy… Idziemy sobie przez las deszczowy (ang. „rain forest”) i idziemy…

Po kilku kilometrach docieramy do „naszej” zatoczki. Jest rzeczywiście bardzo ładna. Złocisty piasek (a w zasadzie żwirek) i lazurowa woda, a na skraju zatoczki skały… No po prostu idealne miejsce na niedzielny piknik (!).

Rozkładamy się na plaży i… Muszki. Cholerne muszki tutaj też piknikują. Na nas… Do tego coś ciągle skacze po piasku. To co skacze – tylko skacze. Nie gryzie. Ufff. Śmieszne jest to coś co skacze. Takie przezroczyste robale, które przemieszczają się jak pchły – skaczą sobie ;-) Miała być ładna pogoda, a tutaj chmury nadciągają… Woda też trochę zimna… Nie przeszkadza nam to jednak w zaplanowanym piknikowaniu ;-) Wykąpałem się nawet. Z płetwami, które tutaj targałem przez kilka kilometrów ;-) Woda zimna jak cholera – rześka znaczy się ;-)

Po jakiejś chwili dochodzimy do wniosku, że może warto się trochę przejść po tym szklaku i postanawiamy dojść do Mutton Cove. Wchodzimy zatem w las deszczowy. Plątanina palm paprociowych (tzw. silver fern), lian i innych krzaczorów wszelakich. Dobrze, że ścieżka jest. Dochodzimy do Mutton Cove i… zaczyna padać deszcz… W trakcie krótkiego urlopu, gdy czasu jest mało deszcz pewnie by nas wkurzył. Jednak podczas takiego wyjazdu zmienia się trochę optyka tego co nas otacza. My deszcz traktujemy jako pewnego rodzaju część krajobrazu. Pada, to pada. Kiedyś przestanie. Ładna pogoda będzie może po południu, może jutro, a może za tydzień. Deszcz też ma swój urok, szczególnie jak się siedzi pod rozłożystym drzewem i nigdzie nie trzeba się spieszyć. To jest chyba fajne podczas długich wyjazdów – czas przestaje odgrywać wiodącą rolę. Przestawiamy się na tryb: świt – dzień – zachód słońca – noc…

Zaczyna się odpływ. Przybrzeżne skały powoli się odsłaniają – na tyle, że można po nich zacząć chodzić. Na pierwszy rzut oka na tych skałach nic nie ma.
Wystarczy jednak stanąć nad oczkiem wodnym i po chwili widać, że całe oczko aż tętni życiem. Kamuflujące się rybki zaczynają pływać, część muszelek zaczyna się przemieszczać – to nie ślimaki, tylko malutkie krabiki, które się chowają w porzuconych muszlach. Widok na tyle inspirujący, że całą drogę powrotną zamierzam przejść po skałach wzdłuż wybrzeża, a nie jakimś szlakiem w buszu ;-) Skały odsłonięte przez odpływ są niesamowite. Różnorodne formacje, wypełnione miejscami słoną i słodką wodą (ze spływających strumieni). Miniaturowe jaskinie wyrzeźbione przez morską wodę… Trochę się miejscami trzeba nagimnastykować, ale widok jest rewelacyjny. Do tego wszystkiego całość tętni życiem. Szczególnie krabim.
W życiu jeszcze nie widziałem takiej ilości krabów – małych i takich całkiem dużych, chowających się (prawdopodobnie) przed ptakami w szczelinach skalnych. Są też rozgwiazdy przyczepione do skał i masa innych morskich żyjątek morskich, których nie znam. Po raz kolejny sprawdza się moja zasada, że warto wychodzić poza utarty szlak ;-)
Nocujemy na campie w Totaranui. Cisza, spokój, w tle słychać fale… Fajnie – znaczy się ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz