środa, 2 marca 2011

W cieniu Mt Cook

Szczęście z pogodą nam dopisuje. W poniedziałek (28 lutego) wstajemy bladym świtem i od razu widać, że będzie ładna pogoda.
Planujemy spędzić w Aoraki Mt Cook National Park dwa dni. Zbyt krótko żeby spróbować sił w starciu z najwyższą górą Nowej Zelandii, ale w sam raz żeby podejść do schronu Mueller Hut, z którego rozpościera się widok na Aoraki oraz na pasmo Ka Tiritiri O Te Moana. Podjeżdżamy zatem do Mt Cook Village (w zasadzie jest to kompleks hoteli i z wioską nie ma nic wspólnego), sprawdzamy prognozę pogody i okazuje się, że w ciągu dnia to pogoda będzie OK, ale wieczorem ma zacząć padać, a jutro ma lać… Hmm… Rezygnować z wycieczki z powodu zapowiadanych deszczy? Nieee… Trzeba będzie po prostu w ciągu jednego dnia zrobić plan przewidziany na dwa dni ;-)
Schron Mueller Hut położony jest na wysokości zaledwie 1800 m.npm. Niby nie dużo, ale z miejsca, z którego startujemy jest ponad 1000 metrów podejścia (dla porównania podejście na Mt Cooka to ok 3000 metrów). Jak się później okazuje jest to podejście dosyć męczące – jednostajne podchodzenie do góry jak po schodach… Widoczki za to są całkiem sympatyczneJ
Z jednej strony widzimy masyw Mt Cook i lodowiec Hooker Glacier. Spory lodowiec, ale w porównaniu z lodowcem spływającym do drugiej doliny, ten który tutaj widzimy to maleństwo. Prawdziwą rzeką lodu jest Tasman Glacier, który (zgodnie z tym co można wyczytać na mapie) ma 29 km długości, 3 km szerokości i grubość w największym miejscu dochodzącą do 600m.
Po drodze towarzyszą nam odgłosy pękającego lodowca i osypującego się lodu ze zbocza Mt Sefton (3151 m.npm.). W całkiem niezłym tempie dochodzimy do schroniska.  „Skończyć wycieczkę na schronie trochę szkoda… Może tak się wypuścić symbolicznie na jakiś okoliczny szczyt?” – myślę sobie. Kasia podejrzliwie na mnie patrzy i odmawia współpracy;-) Najbliższym szczytem jest Mt Ollivier (1933 m.npm.). Jest to podobno pierwszy szczyt, na który wszedł sir Edmund Hilary. Tylko wtedy była zima, a on miał 17 lat ;-).  
Za Mueller Hut szlak w zasadzie się kończy, tak więc lecę po kamieniach do góry i jakoś tak szybko docieram na Mt Ollivier. Za nim ciągnie się sympatycznie wyglądająca grań – trochę przypomina naszą Orlą Perć, tylko że ta nie ma żadnych oznaczeń i łańcuchów. Droga w zasadzie jest prosta – w kilku miejscach można byłoby się przyasekurować na „lotnej”, ale nie jest źle. Krucha skała tylko trochę niepokoi. Piękne widoki po jednej i drugiej stronie. Lodowiec po mojej prawej stronie cały czas pęka, aż w pewnym momencie schodzi jednym ze zboczy pełnowymiarowa lawina. Nieźle to wygląda.
Wracam po jakimś czasie do schronu, gdzie jest mapa z prawdziwego zdarzenia (miałem przy sobie jakiś zarys okolicy wydrukowany z netu). Okazuje się, że „przebiegłem” tą granią całkiem spory kawałek i doszedłem na szczyt Mt Annette (2235 m.npm.). Sympatyczny spacerek ;-)
Zbieramy się i idziemy w dół. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że nie znoszę schodzić w dół. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze – jak się już wejdzie do góry, to po co od razu schodzić? Lepiej trochę posiedzieć w górach… Po drugie – nie znoszą tego moje kolana ;-) Tysiąc metrów stromego schodzenia daje nam trochę w kość…
Na koniec podjeżdżamy jeszcze pod czoło lodowca Tasman Glacier.
W trakcie zeszłotygodniowego trzęsienia ziemi oderwało się od czoła lodowca kilka brył lodu, które teraz pływają po jeziorze niczym góry lodowe. Motorówki z turystami pływające pomiędzy nimi wyglądają jak jakieś łupinki napędzane silnikami.
Następnego dnia (1 marca) przejeżdżamy w kierunku trasy Arthur’s Pass. Zgodnie z pierwotnym planem mieliśmy jechać do Christchurch, ale z wiadomych powodów zmieniliśmy nasze plany… Po drodze zatrzymujemy się nad jeziorem Tekapo, mijamy mały kościółek nad brzegiem i właśnie wtedy wybija godzina, o której zaczęły się pierwsze wstrząsy tydzień temu. Wszyscy zamierają na dwie minuty ciszy… Dosyć przejmujące wrażenie. Też mogliśmy tam wtedy być i bylibyśmy albo w centrum miasta, albo na skałach znajdujących się w okolicy tego miasta…
Mijamy Christchurch łukiem. W pewnym miejscu jesteśmy zaledwie 30-40 km od tego miasta. Tutaj nie ma nawet śladu zniszczeń…

2 komentarze:

  1. Czy jest coś czego nie zrobicie na tej wyprawie???Już chyba wszystkie niebezpieczne rzeczy wypróbowaliście::))Nadal pięknie opisujecie te bajeczne krajobrazy. A teraz trochę opiszę nasze krajobrazy abyście nie zapomnieli, że niedługo do nich wrócicie::))- śnieg powoli topnieje, na chodnikach pojawiają się pułapki i jedynym szczęściem człowieka jest bezpiecznie dotrzeć do domu:)- Oj nie da się tutaj chodzić na bosaka! Nie, nie jestem zazdrosna, że Wy w takich pięknych miejscach jesteście- no dobrze- może troszeczkę...:) Bawcie się nadal dobrze!
    Mama Ani v.S

    OdpowiedzUsuń
  2. Po cichu liczymy na to, że po powrocie będą już widoczne pierwsze oznaki wiosny...

    Jest jedna rzecz, której tutaj nie zrobimy - nie zamierzamy się nudzić ;-)

    Pozdrowienia :-)

    OdpowiedzUsuń