niedziela, 20 marca 2011

Auckland

Sobota (19 marca) jest już naszym ostatnim dniem na Nowej Zelandii… Po załatwieniu dodatkowych formalności z Omega Rentals (gdzie dowiedzieliśmy się, że dostaliśmy jeszcze dwa mandaty za przekroczenie prędkości ;-) ) wyruszamy na zwiedzanie „miasta żagli”. Co prawda byliśmy już przez chwilę w Auckland w drodze powrotnej z Cape Reinga, ale nie mieliśmy okazji zagłębić się w to miasto.
Początek zwiedzania jest dla nas ciężki. Przez ostatnie 6 tygodni byliśmy z dala od tłumów i miejskiego zgiełku. Często byliśmy poza zasięgiem sieci komórkowej i sporadycznie mieliśmy dostęp do Internetu. Odzwyczailiśmy się trochę od cywilizacji ;-) Jest jednak metoda na przełamanie niechęci do dużego miasta – idziemy na sushi, czyli tutejszy fast food ;-) Po raz kolejny jesteśmy zszokowani, że za tak śmieszne pieniądze dostajemy takie porcje, że aż nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego zjeść. W trakcie jedzenia kolejnych porcji surowej ryby z ryżem przyglądamy się ulicy. To co rzuca się od razu w oczy to niesamowita ilość Azjatów na ulicach. Mamy wrażenie, że Auckland jest przez nich zdominowane…
Centrum miasta jest tak samo przytłaczające i nie do zniesienia jak każde inne centrum wielkiego miasta. Wystarczy jednak przejść kilka ulic i jest się na nabrzeżu, gdzie cumuje niezliczona ilość jachtów i łodzi motorowych. Nie bez przyczyny Auckland jest określane mianem „miasta żagli”. Jakoś nie przepadamy za dużymi miastami, ale Auckland z każdym przejechanym kilometrem zdobywa nasze serca. Na warunki nowozelandzkie jest to ogromne miasto - mieszka tu ok ¼ mieszkańców całego kraju. Jest to jednak miasto położone na dużej przestrzeni zdominowanej przez zieleń. Wszędzie tutaj blisko nad wodę, a tam oczywiście żagle i motorówki…

Wystarczy wyjechać ze ścisłego centrum i ma się wrażenie jakby się wjechało do małej i cichej miejscowości. Poszczególne dzielnice są jak sypialniane miejscowości, w których rzeczywiście można odpocząć. Nie dziwimy się zatem, że Auckland jest w czołówce miast, w których jest najwyższy standard życia.

Niestety jest to również miasto posiadające wady dużego miasta – niedaleko nas na parkingu został okradziony camper – dziewczyny straciły m.in. paszporty… No cóż…
W Auckland docieramy jeszcze do Cornwall Park, nad którym góruje charakterystyczny obelisk. Park mieści się praktycznie w centrum miasta (które ma chyba ok 1,5 mln mieszkańców), a można tu natrafić na pasące się krowy i owce J Ciekawy widok. Z jednej strony tętniące życiem miasto, a za rogiem pełnowymiarowa farma. W parku można odpocząć od zgiełku J
 
Jeszcze tylko pożegnalny browarek, fish&chips i nieuchronnie zmierzamy jednak w kierunku lotniska. Tam okazuje się, że mamy jakiś gigantyczny nadbagaż... Na ładne oczy nie przejdzie… Następuje zatem reorganizacja. Ubieramy się wielowarstwowo – w końcu wracamy do kraju, w którym jest zimno ;-) Mam na sobie 5 warstw odzieży i zaczyna się robić dosyć gorąco (na dworze ok 20 stopni). We wszystkie możliwe kieszenie upychamy co się da. W efekcie jestem ponad 10 kg cięższy niż na co dzień ;-) Pomimo tych zabiegów musimy się pozbyć części gratów. Jakbyśmy nie kombinowali musimy zostawić coś ciężkiego… Z bólem serca wyciągam z plecaka żółciutki namiot Alpinusa… Tyle z nami przejechał… W tylu miejscach z nami już był… A wcześniej z Adrianem był jeszcze w Norwegii… Fakt – zamortyzował się już trochę, ale mimo wszystko szkoda go zostawić. Pocieszeniem jest jedynie to, że na „emeryturę” przechodzi w tak pięknym kraju… Ech… Żal mi tego namiotu i tyle ;-) Stosując jeszcze dodatkowe chwyty odciągające uwagę obsługi lotniska udaje nam się niezauważenie przemycić jeszcze z 5 kg sprzętu…
No i pozostaje czekanie na samolot… Cała podróż zajmie nam realnie ok 30 godzin, ale „cofamy” się w czasie i w Polsce będziemy za niecałą dobę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz