środa, 9 marca 2011

Lost in the forest (zagubiony w lesie)

Poniedziałek (7 marca) budzi nas intensywnym słońcem. Taka pogoda miała być w zasadzie wczoraj ;-) Po nocy spędzonej w campie DOC’u w Totaranui korzystamy jednak z przedpołudniowego słońca i wygrzewamy się trochę.
Ruszamy w kierunku Takaka. Największej miejscowości w promieniu 50 km. Musimy uzupełnić zapasy żywnościowe. Po za tym (a może przede wszystkim) Takaka stanowi „bramę wjazdową” do rejonu wspinaczkowego Paynes Ford. Takaka jest dużą kropkę na mapie. Wiecie czym się różni „duża kropka” od „małej kropki” na mapie Wyspy Południowej? W „dużej kropce” jest zazwyczaj centralna ulica, przy której znajduje się kilka sklepów. W „dużej kropce” bywa też supermarket i stacja benzynowa. W „dużej kropce” można też zjeść, czasami nawet coś smacznego. W „małej kropce” jest zazwyczaj kilka domów. Czasami bywa sklep. Sklep ze wszystkim, co jest potrzebna tym kilku domom (bywa nawet dystrybutor z paliwem). Czasami „małe kropki” nawet sklepu nie mają, tylko przed wjazdem jest informacja – „następne tankowanie paliwa za 70 km”… Siedzimy zatem w Takaka, spożywamy hamburgera z tutejszej wołowiny i gapimy się na główną ulicę (całą ulicę w tą i z powrotem przeszliśmy w ok 10 minut). Życie tutaj ma zupełnie inną dynamikę. Pytanie, czy ma ją w ogóle. Część życia – np. bar z „fish&chips” zaczyna się dopiero po 16. Jest nawet ruch na tej głównej ulicy – co ok 10 sekund przejeżdża samochód. Liczyłem. Nuda? Nie. Ależ skąd. Można się dopatrzyć wielu szczegółów, których się nie dostrzega w pędzącym „na co dzień” życiu. Jest tutaj np. dużo sklepów ze zdrową żywnością, która okazuje się być tańsza (!) niż w lokalnym supermarkecie. Mandarynki są wyśmienite J
Po jakimś czasie jedziemy w końcu w skały ;-) Paynes Ford to w zasadzie las deszczowy, w którym znajduje się kilka formacji skalnych. Skała jest wapienna, jednak formacje są inne od tych, w których się wspinaliśmy do tej pory. Trochę przypominają swoim wyglądem skały, które występują nad morzem Tasmana w Parku Paparoa National Park. Krawądki, kwarędzie itp., itd. Jak przewieszone, to zdarzają się klamy. Formacja skalna nowa, tak więc zaczynamy od dróg prostych. Kusi jednak „świat 20-tek”. Jednak ostatnio to się raczej nie wspinamy i trzeba się trochę rozruszać. Dochodzimy jednak stopniowo do 20-ki (nasza 6ka). Ponownie okazuje się, że tutejsze 20ki zaczynają się dopiero w momencie jak droga zawiera w sobie elementy przewieszone. Tak jest i tym razem. Po kilku lotach (w tym jednym spektakularnym, po którym spotykamy się z Kasią mniej więcej w połowie ściany), rozpracowuję „dziwoląga” i docieram do końca. Dziwne tutaj mają te wyceny…


Wstawiam się jeszcze na koniec w 19kę. Droga nawet nie jest trudna, ale wpinki są oddalone od siebie znacząco. Co jakieś 5 metrów, a możliwości dołożenia własnej asekuracji żadne. W pewnym momencie widzę, że odpadnięcie grozi zahaczeniem o wyłom skalny. Średnio mi się to podoba i zamiast szybko przejść, to zaczynam kombinować. Zupełnie niepotrzebnie. W takich sytuacjach trzeba napierać do góry. Kończy się tym, że jakimś wariantem przez „komin” dochodzę do góry – zakładam stan na drzewie i zjeżdżam na dół zbierając po drodze sprzęt (nie będę w końcu zostawiał sprzętu na drodze!). Jestem na dole. Wystarczy ściągnąć linę i… zaklinowała się cholera. Próbuję jeszcze raz. Ani drgnie. Qwa (przepraszam, ale miało być autentycznie). No to trzeba po tą linę jakoś pójść :-/ Spoko - na prawie każdą skałę da się wejść obejściem. Na tą pewnie też się da. Próbuję ją obejść z prawej strony. Dochodzę do ściany lasu, a w zasadzie buszu. Jedyne co widzę, to innych wspinaczy walczących z materią, w tym jednego solenizanta świętującego swoje 33 urodziny… Wspinając się nago ;-) Można i tak ;-)
Próbuję z prawej strony. Ooo… Jest ścieżka. Super. Idę. Wchodzę w busz. Jestem już na samej górze, ale za cholerę nie mogę znaleźć miejsca, w którym zaklinowała mi się lina. Po chwili odwracam się i widzę… Busz. Plątanina krzaczorów, zmurszałych pni drzew, lian i paproci. „No dobra – wrócę tą drogą, którą przyszedłem” – myślę sobie. Wchodzę w busz. Idę, idę i dochodzę w to samo miejsce. Cholera – kółko zrobiłem… Wszystko dookoła wygląda tak samo… Hmm… To chyba tędy było… Idę, idę i dochodzę znowu w to samo miejsce… No to chyba się zgubiłem w tym pieprzonym buszu… A busz ma to do siebie, że mało światła w sumie przepuszcza… Zaczyna się robić półmrok w tym buszu, a ja za cholerę nie wiem, w którą stronę mam iść (!). Z jednej strony słyszę drogę – co jakiś czas przejeżdżają auta. Jest zatem punkt odniesienia. Niestety nie mogę przedrzeć się przez busz na wprost – bowiem na krawędzi buszu są skały, tak więc jest ryzyko, że można gdzieś spaść. Trzeba to jakoś obejść… No dupa totalna. Kręcę się po tym buszu i w końcu natrafiam na jakąś niebieską tasiemkę. „Ktoś to musiał tu zostawić” – myślę sobie. „O! Jest następna!”. DOC prowadzi jakiś program badawczy i w zastawione pułapki łapie jakieś zwierzęta. Okazuje się, że niebieskie tasiemki wyznaczają trasę, po której rozstawione są te pułapki. „Jak są tasiemki, do gdzieś to musi prowadzić. Lepsze to, niż kręcenie się w półmroku po buszu” – myślę sobie. Na szczęście tasiemki wyprowadzają mnie z buszu na brzeg jakiegoś pola z kukurydzą. Ufff… już się bałem, że będę musiał spędzić w tym buszu całą noc… Nadłożyłem kilka kilometrów, ale dotarłem do miejsca, gdzie czekała na mnie Kasia. Nieco już zaniepokojona zresztą ;-) Linę udaje się ściągnąć po akcji przeprusikowania ;-)
Morał – nie schodzić pod żadnym pozorem ze ścieżki w lokalnym buszu! Po chwili to cholerstwo wszędzie wygląda tak samo! ;-)
PS – nocujemy w okolicznej miejscowości Pohara. Na campie typu „Top 10 Holiday Park”. Omijać szerokim łukiem! Nie dość, że drogo, to jeszcze każą sobie za gorącą wodę dodatkowo płacić! ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz